Patenty na lenia...?

Na początku był zapał i wielkie chęci. Teraz jest lenistwo i niezdecydowanie...




Wczorajszy dzień zaczęłam od postanowienia wyjścia za wszelką cenę z mieszkania. Ale dokąd?... Na pewno w jakieś zapuszczony zakątek łódzki. Stęskniłam się za dreszczykiem emocji, zapachem stęchlizny i chcrzęstem gruzu z piachem pod stopami. Musiałam gdzieś pójść! Choćby miała to być ta upiorna kamienica na Franciszkańskiej!...

Połknęłam łapczywie śniadanie, popiłam gorącą herbatą z cytryną i wykonałam jeden telefon, który miał na celu wyciągnięcie, choćby siłą, Koleżanki z harcówki. Bez wstępów oznajmiłam, że lecimy. Gdziekolwiek, ale lecimy!
- Uspokój się, bo w zaplątałam się w zaspę... - wyjęczała. - Za pół godziny będę u ciebie.

Usiadłam spokojnie i pomyślałam, że w oczekiwaniu na jej przybycie, mam czas na cokolwiek. Ale takie konkretniejsze cokolwiek. To znaczy musiałam się zastanowić gdzie lecimy. Myślałam żeby dokończyć może tą ostatnią fabrykę, gdzie były ślady... 




"Nieeee chce mi się..." Trzeba było telepać się przez pół miasta MPK, za którym nie przepadam, bo nieraz trzeba pół dnia czkać na tramwaj czy autobus, który zaraz będzie zawracać z powodu awarii i tyle z przejażdżki... Miałam kiedyś taką sytuację. Trzy tramwaje pod rząd nie przyjechały. Gdy wreszcie dojechał spóźniony czwarty (a może przedwczesny piąty...?), ledwo wsiadłam, odjechał kilkanaście metrów, to zza rogu, z ulicy podporządkowanej wypadł dziko jakiś śmiałek samochodem, zapiszczał wściekle kołami na dopiero odśnieżonym aswalcie i władował się wprost pod tramwaj.
- Nic się nikomu nie stało? W takim razie koniec trasy - oznajmił całkiem uprzejmie i dość troskliwie motorniczy no i dalej musiałam iść piechotką...

Kiedy tak rozważałam gdzie pójść, by mieć dobry temat, wzięłam do ręki książkę Zygmunta Miłoszewskiego "Ziarno Prawdy", do tego doszły również jakieś filozoficzne rozkminy i zapomniałam o bożym świecie.




Z tego całego zapomnienia wyrwał mnie przeraźliwy dźwięk domofonu. Chwilowo miałam chyba nawet ochotę odkrzyknąć: "już idę!!!" co podejrzewam domofonu by nie uciszyło...

Tak więc ubrałam się i zpełzłam na dół. Gdy zobaczyłam Koleżankę, która czekała przed drzwiami klatki schodowej z gotowym pytaniem na ustach: "To na który Szczecin lecim?", jakby chwilowo moje wnętrze zamarło.

Otworzyłam drzwi i przeszył mnie paraliżujący chłód. Jest przecież tylko -4 na zewnątrz! Powinno być cieplej...

- To gdzie lecimy? - dobiegło moich uszu.
- Na Dobre do Nuklearnych - rzekłam beznamiętnie, po chwili zastanowienia, odnajdując w kieszeni kurtki dwa złote i tłumiąc w zarodku myśl o pójściu na jakiekolwiek opuszczone miejsce.

Podejrzewam, że za tydzień mój post będzie wyglądał podobnie jeżeli się nie ociepli. Ale nie gwarantuję! Może jednak udamy się GDZIEŚ...
Poszłyśmy na te całe Dobre (takie jedne nasze ulubione chipsy) do Nuklearnych (zwykły osiedlowy sklepik, który zwykłyśmy tak nazywać) i wbiłyśmy na jakąś kladkę schodową w bloku, bo ręce od mrozu kostniały w ułamku sekundy... 

Wniosek?
Leń+mróz=brak tematu na bloga

P.S. Bardzo prawdopodobne, że niedługo mój blog przejdzie przemianę zewnętrzną (ma się rozumieć tylko pod względem wizualnym, tematyka pozostaje niezmieniona), ponieważ zaczerpnęłam kilku drobnych, ale bardzo cennych rad u autora bloga vivadavida.blogspot.com (do którego czytania szczerze i gorąco zachęcam; oczywiście od czytania bloga, nie autora!...) i zdradzę tylko, że już mam na oku jeden szablon, ale muszę jeszcze trochę powojować z komputerem, żeby go mieć. Bo jak na razie moje marzenia są tylko marzeniami. Jednak powoli, powoli przechodzę do czynów...

1 komentarz:

Copyright © 2014 Opuszczone strony Łodzi , Blogger