Miasto (Łódź) budzi się (nocą) z naszymi menelami...

Miasto (Łódź) budzi się (nocą) z naszymi menelami...



Jak widać po ostatnim poście, szposzczegłam (tak: szposzczegłam, nie spostrzegłam) się, że Piotrkowska jest piękna, a w szczególności nocą. Miałam ostatnio okazję się przejść, gdy już zmierzchało i dzięki temu, doszłam do wielu wniosków oraz odkryłam wiele rzeczy, z których nie zdawałam sobie sprawy... Całe życie w błędzie, co?



MIASTO (ŁÓDŹ) BUDZI SIĘ (NOCĄ), Z NASZYMI MENELAMI...

Łódź - miasto meneli. To daje dużo do myślenia, nie? Ale, czemu akurat Łódź? W każdym mieście jest od groma bezdomnych, nie tylko w Polsce. W każdym kraju znajdzie się podlec, co wykupi dom/kamienicę, podniesie podatki do nieziemsko wysokich i nie dość, że pozbawi lokatorów wszelkich oszczędności, to jeszcze w momencie największego ich kryzysu wywali z hukiem na ulicę, nie szczędząc uśmiechu i wyrazów satysfakcji. Taka prawda i taki jest świat, w którym żyjemy (tylko proszę, nie: którym żyjemy...). Oczywiście nie cały, ale to fragment jego mroczniejszej strony, bo wszysyko ma swoje jasne i ponure oblicza.





Jednym z tych jasnych (a może nie do końca...?) obliczy szanownego Miasta Meneli (nie znoszę jak tak się nazywa moją Łódź, ale trzeba czasem przeboleć) jest właśnie Piotrkowska. Jest urokliwa za dnia i w nocy, w deszczu i w pogodzie, wiosną i jesienią, pełna ludzi i opustpszała (przy czym to ostatnie raczej rzadko się zdarza i właśnie do tego dążę).

Było około godziny ósmej wieczorem, niedługo po deszczu, niebo zrobiło się niemal bezchmurne. W świetle zachodzącego słońca każdy zabytek wyglądał malowniczo, niczym zdjęty z pocztówki na Poczcie Polskiej, którą przed wypuszczeniem do sprzedaży oblepiono masą efektów upiększających. Nie mogłam się opanować żeby nie robić zdjęć. Częściowo się cieszę, że spora część sie rozmazała, jak to po ciemku, bo brakuje mi pamięci wiec część będę musiała usunąć.

Na ulicy nie było praktycznie żadnego ruchu. Od czasu do czasu spotykało się spacerujących ludzi. Po drodze odwiedziłam jak to ja kilka miejsc interesujących miejsc.







Znalazłam nawet opuszczoną kamienicę, ale nijak nie wiedziałam jak się do niej wbić. Poza tym urbex bez Koleżanki to nie urbex. Samemu nie idzie. Zajrzałam tylko przez szparę w bramie i dzurkę od klucza na podwórko, na którym o dziwo paliło się światło. Podobno każdy dom ma swoją tajemnicę...







Dalej szłam Sienkiewicza (Sienku) i natknęłam się na fabrykę. Zatchnęło mnie. Obeszłam ją i ku mojemu niezadowoleniu dostrzegłam, że jest to zwyczajnie Off Piotrkowska. Byłam taka zniesmaczona, że aż nie zrobiłam zdjęcia, a efekt byłby ładny, bo było już ciemno, a Off była podświetlona licznymi, kolorowymi neonami. No trudno, trzeba płacić za błedy popełnione w życiu.

Kiedy wracałam, było już stosunkowo późno, ale nie dla mnie. Około 22. Drogę powrotną poprowadziłam przez właśnie Piotrkowską. Myślałam, fajnie będzie puściutko, spokój, będzie można porobić efektowne zdjęcia na spokojnie i bez obawy, że ktoś się wpakuje w kadr. No i się pomyliłam. Było jeszcze więcej ludzi niż jak szłam. Zniesmaczyłam się ponownie, ale jednak to, co ujrzałam dało mi wiele do myślenia...

Na ulice wyległa najgorsza hołota (a może chołota...) sypiąca więcej przekleństw i niecenzuralnych epitetów niż treściwych słów. Pierwsze co mnie rozśmieszyło to taka scena... Rodzice z dwójką znajomych i dzieckiem. Stoją nieco rozproszeni, rozglądają się. Za czym?

- Ej! - krzyczy ojciec. - Tu jest jeszcze otwarta jakaś knajpka!

O rany kota...

Rozumiem, że może sprawiać przyjemność siedzenie za stołem i opychanie się fast-foodami (rozumiem, ale sama czegoś takiego nie cierpię), ale takich zatwardziałych i wytrwałych wyżeraczy nie widziałam. Oczywistym było, że już jakąś "knajpkę" zamknęli, w której przesiadywali (może nawet nie jedną), ale ile można? W sumie to widać było po nich, że to ich żywioł...

Ja absolutnie nie krytykuję osób lubiących posiedzieć sobie w barach! Ale faktem jest, że umiar trzeba znać... Dodatkowo w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych (to chyba się piszę małymi literami bo przymiotnik... ale wolę zostawić wielkimi).

Dalej towarzystwo robiło się coraz mniej przyjemne. Wpadały na mnie grupki pijanych Polaków i obcokrajowców, których było więcej niż naszych rodaków... Niemcy, Rosjanie, Francuzi, Murzyni, Ukraińcy (nie wiem czy to się tak powinno odmieniać), ci z Bliskiego Wschodu, Chińczycy... Istna Wieża Babel!

Jednak kawałek dalej zaczęło mi się bardziej podobać. Towarzystwo wepchnięte już do barów nie chałasowało, można było robić zdjęcia...

Spotkałam jednego sympatycznego imprezowicza, niespotykanego raczej na ulicy o tej porze, któremu musiałam zrobić zdjęcie. Z powodu, że był bardzo ruchliwy, tylko jedno zdjęcie nadaje się do publikacji. Przy okazji w paradę weszła mi taksówka, w której lefrektorów blasku stał on...



Im dalej tym bardziej mi się podobało. Łódź pokazała swoje drugie, wielu nieznane oblicze, z tej lepszej strony. Gdzieniegdzie słychać było muzykę ale taką porządną. Brzmiała trochę jak taka zazwyczaj wgrywana na jakieś bale czy przyjęcia (ale takie na luzie) młodzieżowe z filmów wojennych. Nieopodal natknęłam się na klub muzyczny New York, którego wejście było oryginalnie przyozdobione. Trzeba przyznać: pomysłowe...




To nie był koniec otaczającej mnie muzyki. Przy słynnym fortepianie spotkałam starego muzyka z rozstrojoną gitarą. Stał na środku deptaka i rozłożywszy futerał od instrumentu koło fortepianu, zaczął grać śpiewając. Może głosu najwspanialszego nie miał (ale zły nie był), ważne, że nie fałszował, może i miał rozstrojoną gitarę, ale mimo wszystko coś mnie w tej scenie urzekło. Taki swojski, typowo łódzki klimat Piotrkowskiej...



Pod koniec "Przygody na Mariensztacie" (czytaj: na Piotrkowskiej) spotkałam jeszcze jednego miłego kawalera. A podobno nie ma już latarników...



To było na początku końca. A to w połowie: mając już całkiem dobrą opinię o nocnych tubylcach Piotrkowskiej, dochodziłam do Placu Wolnosci. Kiedy to dosłownie wpadłam na siedmioosobową grupkę młodych ludzi. Zaczęłam się bać, bo doszło pomiędzy pięcioma facetami (dwie ma się rozumieć damy jeszcze) do tak zwanej bójki o dziewkę. Znaczy tak to wyglądało... Jeden uspokajał, dwóch się szarpało niegroźnie i wymyślało a jeden próbował nawijać przez telefon i pokazać, że nie umie się odnaleźć w tej sytuacji. Odkleiwszy się wreszcie od komórki, stanął z boku koło szanownych miladys, z którymi stał jeszcze jeden, i wspólnie komentowali wielce przejęci i zdezorientowani. Całość wyglądała dość ciapowato. Możnaby powiedzieć, że straciłam po tym wiarę w facetów albo w ludzi. Właśnie nie! Wiarę w jakiekolwiek jednostki człowiecze straciłam kilka lat temu, kiedy to pod moimi oknami dwie dres-wooman poszarpały się na oczach całej rodziny. To jest pobiły się. Jedna w zaawansowanej ciąży, a druga chuda jak szczapa (za to ostatnie przepraszam ale tylko tak można to podkreślić). Podobno poszło o jakiegoś łysego dresa-recydywistę. Ten, oczywiście obecny, próbując je uspokoić sam został przez obydwie spoliczkowany... Wtedy straciłam wiarę w społeczeństwo...

Tak na zakończenie, żeby trochę odwrócić uwagę od gorszej części ludności (żeby nie wyszło na to, że społeczeństwo łódzkie tylko z takich delikwentów się składa) wstawiam przypominajkę, która nocą wygląda jeszcze cudniej niż za dnia i chyba trochę straszniej...


Piotrkowska cudem narodu łódzkiego

Piotrkowska cudem narodu łódzkiego


Wy też tak macie, że cokolwiek nie piszecie, macie piekielny problem z zaczęciem tego świństwa? Nigdy nie wiem jak zacząć nowy post. No tragedia jakaś! Dlatego wychodzę z opresji zaczynając od narzekań, że nie umiem zaczynać. W ten sposób mam początek i już nie muszę się martwić.

Miałam "samobójcze" myśli żeby nie iść nigdzie, na żaden urbex, ale jak tylko poczułam powiew świeżego powietrza, stwierdziłam, że muszę gdzieś lecieć (zresztą jak zawsze), ciągając tam i z powrotem Koleżankę.

Postanowiłyśmy wsiąść do 46. Miałyśmy 11 minut do przyjazdu tramwaju, kiedy czekałyśmy na przystanku. Oczywiście nie mogłyśmy stać bezczynnie, musiałyśmy coś odwalić. Zaczęłyśmy dedukować z ludzi. Jedyną osobą, która siedziała na przystanku była młoda kobieta (ok. 30), rudawe farbowane włosy, naturalnie szatynka, pracująca w małym, prywatnym zakładzie, prawdopodobnie fryzjerskim. To ostatnie stwierdziłyśmy po profesjonalnie obciętych włosach, często malowanych i zmywanych paznokciach ( do pracy fryzjera niewygodne są pomalowane paznokcie), były krótko obcięte co było argumentem za i prawdopodobnie używała tipsów. Miała też bilety (dwa), jeden dopłatowy. To znaczy, że mieszka sporawy kawałek od domu. Byłabym skłonna uwierzyć, że przyjechała tu jednorazowo (bo miała bilety nie migawkę), ale dojrzała jedną osobę na przystanku (wyraźnie od niej starszą) do której uśmiechnęła się tylko na powitanie, nawet nie wstając. Znaczy jakaś znajoma z branży bądź z instytucji (lub sklepu czy zakładu) obok. A co do biletów, to prawdopodobnie skończyła jej się migawka. Była sobota, po czternastej, więc na stówę wracała z pracy. Poza tym była przygnębiona i zmęczona. Zresztą, co tu się dziwić. Komu by się chciało pracować w sobotę?

Specjalnie podeszłam do tej kobiety i zapytałam o godzinę, żeby się przy okazji czegoś dowiedzieć no i właśnie dzięki temu mogłam obejrzeć jej dłonie a reszta to już sama jakoś poszła...

Tak więc serdecznie pozdrawiam panią, która w sobotę 08.04.2017 wracała tramwajem 46 około godziny 14:40 i czekała na przystanku przy Rynku Bałuckim w kierunku Ozorków.

Wsiadłyśmy ostatecznie do tego 46 i pomknęłyśmy w kierunku rynku, zostawiając w spokoju ową kobietę, z której dedukowałyśmy. Wysiadłyśmy za strażą pożarną i zwiedziłyśmy taki jeden sympatyczny budyneczek nieopodal. Śmierdziało ludzkimi odchodami tak potwornie, że myślałam, że nie dam rady. Prawie padłam!

W budyneczku nic zaskakującego nie było. Zwykły śmietnik, zawalone stropy i tyle. Rozczarowałam się. Mimo wszystko zrobiłam kilka zdjęć, ale zwiedzać nie ma czego.








Ciutkę rozczarowane, pomknęłyśmy natchnione na ulicę Piotrkowską pozwiedzać klatki schodowe w ślicznie odnowionych kamienicach będących istnymi dziełami sztuki. Inspirowałam się blogiem http://placesandplants.com ,na którego jednym z wpisów autorka robiła spacer po Łodzi i zwiedzała przy okazji klatki schodowe. Jedna była tak piękna, że postanowiłam ją znaleźć.

Gdy przechodziłyśmy przez Plac Wolności, zalała mnie krew. Pomnik Tadeusza Kościuszki otoczony był zieloną siatką a wokół niego stały rusztowania z tabliczkami: TEREN BUDOWY WSTĘP WZBRONIONY!
Widziałam nie tak całkiem dawno temu projekty, że pomnik miał być przesunięty w którąś stronę (chyba w kierunku Piotrkowskiej) a obok ma się znajdować jakiś zbiornik wodny. Wyglądało to beznadziejnie! Dodatkowo tak usytuowane to jest sprzed czasów wojny, od dawien dawna! Po co to zmieniać jak jest dobrze? Pocieszam się tym, że może po prostu będą odnawiać naszego Tadzia, ale w złym stanie nie jest... Tak więc mam zamiar lecieć z tym do urzędu. Nie zostawię tego tak...




Pozostawiając Tadeuszka samemu sobie, poszłyśmy dalej.

Ludzie, jaka Piotrkowska jest piękna! Mogłabym robić jej codziennie masę zdjęć, które niestety i tak nie oddają jej prawdziwego piękna.







Pierwszą kamienicą jaką upolowałyśmy była zamknięta na mur ślicznotka w okolicach Magdy. Miała śliczną złotą klamkę, którą nie jeden chciałby rąbnąć.  Pocieszę, jest ze zwykłego metalu. ;)



Nie chciało nam się czekać na tak zwaną "okazję", dlatego zdzwoniłyśmy pod pierwszy lepszy numet, pod którym oczywiście nikt nie odebrał. Dopiero za którymś razem podniosła słuchawkę jakaś poczciwa osoba i nas wpuściła, za co jej wielkie dzięki. Klatka wyglądała tak...





Najbardziej spodobały mi się witraże w oknach.




Zwiedziłyśmy jeszcze dwie klatki. Oto pierwsza...


A w ostatniej była miła niespodzianka.
Dzwoniłyśmy do różnych mieszkań. Jedna, druga, trzecia osoba nie odbierała a gdy wreszcie się do czwartej dodzwoniłyśmy, to nie chciała nas wpuścić. I tak kilkakrotnie. Obdzwoniłyśmy kilkanaście mieszkań aż w końcu jakaś miła istota nas wpuściła. Na klatce przywitały nas ładne drzwi z szybami ala witraże. A w środku cud cudów. Stara okratowana winda... Po prostu cudo! Nie opanowałyśmy pokusy żeby się nie przejechać, dojechałyśmy na samą górę i wróciłyśmy. Znalazłam drugie drzwi, które prowadziły do całkiem fajnego miejsca...






Pozaglądałyśmy do sąsiednich klatek od podwórka ale nic ciekawego tam nie było. Zmęczone wróciłyśmy do domu, w drodze powrotnej patrząc na piękny skarb naszego miasta.

NAJBLIŻSZY POST JUŻ ZA TYDZIEŃ W WEEKEND, ALBO MOŻE CIUTKĘ WCZEŚNIEJ...
W świecie spalonych domów i książek

W świecie spalonych domów i książek



Prypeć to niewielka wieś na Ukrainie, niedaleko Czarnobyla, która została całkowicie opuszczona podczas TYMCZASOWEJ ewakuacji ludności spowodowanej wybuchem elektrowni atomowej. Ładna tymczasowa ewakuacja, skoro do dziś wszystko stoi puste, pozostawione tak, jakby mieszkańcy wyszli tylko na chwilę... Moim marzeniem jest pojechać tam i wiem, że kiedyś to zrobię (ze szczególną dedykacją dla Koleżanki sformułowanie: kiedyś to zrobię...)

A w ostatni czwartek mogłam się choć trochę poczuć jak w Prypeci. Zgodnie z planem, razem z Koleżanką wbiłyśmy na opuszczone podwórko, o którym wspominałam w poprzednim poście "Błękitne złoto Łodzi".



Stałyśmy na ulicy pod bramą, bo ów podwórko zostało ogrodzone siatką, na któtej samiusieńkim środeczku umieszczono bramę.
- To będzie dziecinnie proste. Nawet nie ma kolców!
Wokoło pętało się pełno ludzi, jakby celowo. Jakby to każdy łodzianin powiedział: ruch jak na Piotrkowskiej! Miałyśmy chwilowo postanowienie, żeby ich przeczekać, ale oni się nie kończyli! To było bez celu. Trzeba było poszukać jakiegoś pretekstu, w razie, gdyby się ktoś czepiał. Nadzieję dojrzałam w butach Koleżanki.

- Wiem! - krzyknęłam uradowana. - Twoje buty! Rzucajmy nimi.

Miewam naprawdę bardzo dziwne pomysły a ten jest jednym z normalmiejszych. Poprosiłam ją, żebyśmy rzucały jej butami i nagle zupeeeełnym przypadkiem jeden wpadnie nam za siatkę, a wtedy... będzie pretekst żeby się tam wbijać! Ach te teorie spiskowe...

- No to rzucaj - poprosiłam.

Przyjęła prośbę i jak się nie zamachnęła, buty nalazły się po drugiej stronie siatki, uderzając z hukiem o beton. Nie o to mi chodziło, ale ważne, że są już po drugiej stronie, a to, że za wcześnie i w za bardzo jawny sposób, to tylko taki szczegół...

- Która pierwsza?
Jako ochotniczka zgłosiła się ona. Wgramoliła się na bramę i po chwili była już na dole. Nagle jakaś kobieta zatrzymała się niedaleko nas i stała jak kołek ani drgnąc z miejsca. O co jej chodzi? Spojrzałam zdezorientowana na Koleżankę. Ta jakby w odpowiedzi krzyknęła: Chodź tu, bo się boję!
Rżąc jak dzika przelazłam przez bramę, a kobieta w końcu poszła.

Rozejrzałam sie wokoło. Stałam na środku podwórka, które kiedyś wypełnione było życiem. Teraz zostały tylko puste gabloty po parterowych sklepach, zegarmistrzu, zawalone mieszkania, zeżarte przez wilgoć meble. Dostępne były trzy budynki (w tym jden drewniany), ale tylko jeden z nich nadawał się jako tako do zwiedzenia. Coprawda schody były w opłakanym stanie i idąc nimi, stawiałam delikatnie stopy, by nie runęły. Przesadzałam, bo były stabilne ale na urbexie ostrożności nigdy nie za wiele.







Zajrzałyśmy ukradkiem do zawalonego drewniaka. Gdzieniegdzie pod zarwanym dachem widoczne były półki, na których poustawiane były rozmaite rzeczy. Na samym progu znalazłam stojak do świec, taki drewniany ze śladami ociekającej stearyny. Był taki filmowy, jak w scenach grozy, gdy ktoś podąża ciemn, wąskim korytarzem w ręku trzymając świecę w takim właśnie świeczniku... Musiałam potwornie mocno walczyć ze sobą, by ograniczyć się tylko do zrobienia mu zdjęcia i nie umieszczenia go potem na półce w pokoju...

W środku kamienicy już na pierwszym półpiętrze znlazłyśmy ciekawe rzeczy. Na samym środku stała mała szafka, na której walały się rozmaite przedmioty, a po lewej stronie, na ścianie wisiało ciś, co chyba miało kiedyś pełnić funkcję skrzynki na listy, w której znalazłyśmy czyjeś zdjęcie. Pytanie tylko: czyje?

Ku naszej uciesze wszystkie mieszkania były pootwierane na oścież, jakby specjalnie dla urbexowców. Jeszcze tylko karteczki brakowało z dedykacją. Wiele tam znowu nie znalazłyśmy, ale i tak było co zwiedzać. Doszłyśmy tylko do wniosku, że potwornie małe były te mieszkania. Pierwsze pomieszczenie od drzwi prowadziło araz do drugiego, które wielkością przepominało pierwsze. Dalej koniec. Niciwo.







Balkonów nie było nogdzie oprócz drugiego piętra, na który żadna z nas nie miała zamiaru wchodzić z prostego powodu. Balkon był drewniany...





Na schodach i w mieszkaniach walały się szczątki jakiejś książki, będącej chyba zbiorem poezji, na temat powstania styczniowego bądź listopadowego, wraz z omówieniem. Każda strona była oddzielnie i każda idealnie z brzegów nadpalona. Twraz pytanie, czy ten ktoś  kto to zrobił, nadpalił tak całą książkę, czy pojedyncze strony. Wyglądało to raczej na to drugie, ale kto by sobie zadawał tyle trudu? A przede wszystkim po co?







Ostatnim piętrem był styszek, do którego prowadziły drewniane, częściowo spalone schody, dltego mowy nie było o wchodzeniu na nie. Obejrzawszy wszystko co było dostępne zawróciłyśmy.








Przy powrotnym przechodzeniu przez bramę już nikt nie sterczał i się nie gapił. Każdy leciał prosto w swoją stronę, patrząc pod swoje prywatne nogi. Będąc w całości już na ulicy spojrzałyśmy tęsknie w stronę podwórka i ruszyłyśmy przed siebie.

A NOWY POST JAK ZWYKLE ZA TYDZIEŃ,  W WEEKEND.
Copyright © 2014 Opuszczone strony Łodzi , Blogger