Błękitne złoto Łodzi

Błękitne złoto Łodzi

PONIEDIELNIK, 27.03.2017



Wszystkie znaki na ziemi i niebie dają mi do zrozumienia, że powinnam wreszcie coś napisać na blogu. Wiem, ze obiecałam dodawac coś co weekend, a pusto tu już od 2,5 tygodnia, ale przez ostatni czas nigdzie nie poszłam i bałam się, że zostanę zlinczowana...
- Przeciez to blog opuszczone strony Łodzi, a nie perypetie ps. Liliany Grzybek!

Dlatego nic nie napisałam... Ale ostatnio wszystko, co mnie otacza, starało się mi przekazać, że musze cos opublikować... Przez cały ten czas narzekałam, że się nic nie działo. Chyba poprostu nie potrafiłam niczego ciekawego dostrzec...

W ostatni poniedziałek, wracałam do domu razem z Koleżanką. Musiałam koniecznie coś odwalić, ale pytanie: co? Poleciałyśmy tradycyjnie do Parku Ocalałych. Gnałyśmy w te pędy z nadzieją, że spotkamy tam naród naszych marzeń... Nie, bez przesady. Ale nadzieje nadziejami a narodu jak nie było tak nie ma prawdopodobnie do teraz, no chyba, że wtedy kiedy nie patrzyłyśmy... Zdegustowane udałyśmy się do piekarenki na Marysińskiej, mijając po drodze Upiorną Kamienicę. Zabita na mór tak jak ostatnio a może nawet i bardziej... Zresztą, kto wie. Jak dla mnie to mogliby ją nawet cholernie twardym diamentem zabindować. Liczy się to, że nie wejdę nijak...

- A w weekend gdzie masz zamiar lecieć? - zapytała mnie Koleżanka, borykając się z kapslem od kwasu. - Cholera, co za dziadstwo! Nie idzie otworzyć...
- Nie wiem - machnęłam ręką. - Mam na oku kilka miejsc, ale wątpliwy dostęp.

Na razie mogę zdradzić, że jest to między innymi opuszczone podwórko, ale jakie nie zdradzę. W najbliższy weekend ukaże się post.
Tymczasem moje myśli przerywały jej jęki.
- Pokaż mi to - powiedziałam w końcu zrezygnowana, przejmując od niej butelkę.
Kwas był zabindowany nieodkręcalnym kapslem. Pięknie... Nie pasiadałyśmy niczego co by choć w drobnej mierze przypominało otwieracz do kapsli... No trudno, trzeba sobie radzić.
Jedyne co miałyśmy pod ręką to klucze. Słyszałyśmy, że się kluczem da, ale ani moje, ani jej nie podołały zadaniu. Kurka, co dalej...?

Rozejrzała się dookoła siebie i wpadła na pomysł. Kraty! Wsadziła końcówkę szklanej flaszki w kąt kraty okiennej jakiegoś sklepu i ciągnęłyśmy na zmianę. Rezultat tego był taki, że kwas się trochę wygazował, a z krat zdarłyśmy trochę farby. Mimo wszystko się nie poddałyśmy. Próbowałyśmy na zmianę: klucze, kraty, na koniec doszedł jeszcze piorunochron... Jednak nic nie poskutkowało. Koleżanka się totalnie załamała. Choćby skały srały, nie pójdzie! Wkurzyła się i rąbnęła z całej siły szklaną butelką o kant bloku i... kapsel odskoczył a butelka została nienaruszona. Oczywiście zawartość się nie wylała i nawet nie wsypało się do środka specjalnie wiele śmieci. Zadowolone z siebie, ruszyłyśmy w stronę kolejnej piekarenki, by upolować tym razem bułkę czosnkową (pierwotnie żulika, ale tego już nie mieli), kompletnie zapominając o urbexie...


SRIEDU, 29.03.2017

Na zewnątrz pochmurno, dziesięć do trzynastu stopni powyżej zera, przelotne deszcze. Szłyśmy tą samą trasą co w poniedziałek. Oczywiście po Izraelitach w parku ani śladu. Nie miałam ochoty jechać tramwajem. Poza tym, wpadłam na coś. Codziennie przejeżdżam tramwajem koło podwórka, którego mały, ale dość intrygujący i nietypowy fragment widzę przez bramę. Dziś miałam okazje to sprawdzić.


Weszłyśmy na teren podwórka. Z zewnątrz wygląda to bardzo ciekawie, lepiej od strony podwórkowej niż od ulicy, ale mimo wszystko nie byłam usatyswakcjonowana tym co zobaczyłam. Liczyłam na coś opuszczonego, coś gdzie można wleźć, poczuć dreszczyk emocji i zapach stęchlizny, coś co nie obchodzi już nikogo poza bezdomnymi i drobnymi żyjątkami. Takimi destruentami na przykład. Coprawda myślałm pierwotnie o gołębiach, ale destruenci są wszędzie, a mało kto o nich wie, więc przyda im się trochę rozgłosu. Gorące pozdrowienia z mojego bloga dla destruentów!!!







Tak więc cyknęłam kilka zdjęć i dla prywatnej satysfakcji postanowiłam zbliżyć się do Upiornej Kamienicy, która znajdowała się nieopodal.


- Szkoda, że zabita na mór... - narzekałam, obchodząc budynek dookoła. Kiedy tak jęczałam dojarzałam coś obiecującego. Dziura! Tam była dziura! Znalazłam! Wypełniła mnie ogromna radość i euforia. Zbliżyłam się do potencjanego wejścia i nagle zerwał się silny wiatr, na który nie zwróciłam uwagi. Przypadek...? Włączyłyśmy latarki i weszłyśmy do środka. Przywitał nas syf i zapach starych murów, przeszytych na wylot wilgocią. Podłoże pod stopami uginało się pod wpływem naszego ciężaru. Nie dziwota, skoro składało się z samych ciuchów i śmieci. Spojrzałam w prawo, w górę i pod sufitem ujrzałm resztkę schodów... Na dole nie było ich wcale, w połowie był tylko kawałek, potem przerwa i u góry końcówka. No to dwie trzecie kamienicy przepadły na amen, bo nad nami jeszcze dwa piętra... Trudno, brnęłyśmy dalej.




Jednak ledwo weszłyśmy w korytarz, naszym oczom ukazały się kolejne rzeczy i torba. Taka niebieska, pleciona z grubej folii, prawdopodobnie żywcem z Ikei. Wielokrotnie widywałam takie u bezdomnych. Niedobry znak. Torba nie wyglądała na starą, przeciwnie. Na dodatek była wypełniona jakimiś rzeczami. Znaczyło to, że Upiorna jest nie tylko świetnym miejscem na urbex, ale i czyimś schronieniem.

Wolałyśmy dalej nie iść. Ten ktoś mogł tam być  albo wrócic, kiedy zagalopujemy się do podziemii i zetknęłybyśmy się z nim wychodząc. Mogłoby być nieprzyjemnie...

Wsiadłyśmy w szóstkę.
- To dokąd jedziemy? - zapytałam, siadając na którymś z wolnych siedzeń.
- Przed siebie - mruknęła znużona. - Nie chce mi się wysiadać...
Miałyśmy zamiar jechać tak aż do centrum, ale w ostatniej chwili się ożywiłam i wpadłam na coś.
- Wysiadamy! - oznajmiłam stanowczo ciągnąc ją za rękę.
Otóż miałam na oku od pewnego czasu opuszczoną fabrykę, o której jeszcze nie wspominałam. Jedyny do niej dostęp był przez pdowórko, mające tylko jedno wejście: bramę. Chyba w poście "Fabrykancka porażka" opisałam jak próbowałam się do niej dostać, ale brama była zamknięta. Tak więc dziś była otwarta. Jak tu nie skorzystać?






Zapowiadało się obiecująco. Już prawie w samym wejściu przywitały nas zakończone wmiarę łagodnymi łukami, duże okna, z powybijanymi małymi szybkami.

Obeszłyśmy dokładnie całość. Znalazłyśmy drzwi do ciecia namber łan, drzwi do ciecia namber tu, drzwi do ciecia namber fri, drzwi do przymierzalni zabindowane na kłódkę i drzwi do fabryki... Oczywiście także zamknięte na kłodkę i dodatkowo opchane pianką izolacyjną. Briliant...


Nie poddałyśmy się jednak. Naprzeciwko, na tym samym podwórku, stał piętrowy dom, także opuszczony. Jak tu go nie najechać? Rzuciłyśmy się na zdobycz, która także okazała się zamknięta... Postanowiłyśmy albo wbić się do przybudówki, po której dachu można było wejść przez okno do tegoż domku, ale nie miałyśmy dopowiedniego sprzętu, albo się poddać. Obeszłyśmy obiekcik wkólko i znalazłyśmy drzwi. Uff!

Włączamy latarki i oczywiście dajemy nura w ciemność. Pierwsze na co wpadamy to tablica z napisem: centrum ul. Zachodnia. Jak głoszą zasady urbexu, że miejsce należy pozostawić takim jakie się zastało i niczego nie wynosić, ominęłyśmy tablicę z zaciśniętymi zębami. A rączki potwornie świerzbiły, żeby rąbnąć. Ale zasady to zasady. Co z tego, że niepisane?



Dałyśmy kilka kroków, idąc korytarzykiem i doszłyśmy do zamurowanych drzwi, w których była dziura, wielkości skulonego piątoklasisty...


Mowy nie było, żeby w takim stroju, w jakim byłyśmy, wciskać się w takie dziury. Coprawda na tym urbex polega, ale nie na niszczeniu ubrań. Dlatego też wsadziłam tam rękę z telefonem i zrobiłam kilka zdjęć. W najbliższym czasie musimy tam wrócić w odpowiednim stroju z odpowiednim sprzętem...




Wracając zachaczyłyśmy o taki śliczny muralik...




ALE TO JESZCZE NIE KONIEC...

Wracałyśmy piechotą, bo uciekł nam tramwaj. Mnie oczywiście naszła kolejna rządza podbojów. W dalekiej oddali zobaczyłam okna kamienicy świecące pustkami i brakiem okien. Nie było mowy, żebym nie skorzystała. Skręciłam gdzie trzeba, zrobiłam rozeznanie w terenie, co było utrudnione przez ryjce (roboty budowlane), które tak pogrodziły teren, że musiałam obchodzić wszystko takim oto korytarzykiem...


Na samym jego końcu znajdował się obiekt moich marzeń. Dwie, sąsiadujące ze sobą, przyległe, opuszczone w 100% kamienice. Przedwojenne... Cud, miód i malina! Rzuciłam się w kierunku bramy, która mnie od nich oddzielała i napotkałam na przeszkodę. Brama była zamknięta na łańcuch i była wjazdem na budowę. Czyli... kamienice też były na terenie budowy... No to pięknie. Tylko patrzeć jak te dzikie świnie zrównają je z ziemią. Mam nadzieję, że do weekendu postoją. Wtedy nie ma prac budowlanych  i, jak to ja, zawsze znajdę jakąś dziurę, którą się na tamten teren wepchnę. Koleżanka zaaprobowała koncepcję i obżerając się czekoladą, ruszyłyśmy w drugę powrotną koniec.





Stop! Nie koniec! Obolałe i zmęczone dojrzałyśmy jeszcze jedną kamienicę. Zaczęło mi się w głowie kręcić od spamiętywania tych wszytskich obiektów urbexowskich. Biorąc pod uwagę to, że znam dobrze tamten obiekt, może nie wyleci mi prędko z głowy.


Pełne mieszanych uczuć odwróciłyśmy się i... Ujrzałyśmy opuszczone podwórko. Co to ma być? Jak nie ma to nie ma, a jak jest, to już od razu cała masa. Na oku mam już 11 obiektów. I jak tu nie zwariować ze szczęścia i rozpaczy?



Post scriptum. Nigdy się jeszcze tak nie rozwlekłam jak stare flaki, ale w te dwa dni działo się tyle, że to co właśnie czytałeś, jest maksymalnie krótkim streszczeniem faktycznego przebiegu akcji. Radzę się przespać, jeśli przeczytałeś dokładnie wszystko, bo pewnie bolą Cię oczy. Tak... A ja to co mam powiedzieć...?



NASTĘPNY POST JUŻ W NAJBLIŻSZY WEEKEND!!!
Przeklęta kamienica kontra tłuczenie różą...

Przeklęta kamienica kontra tłuczenie różą...




Tym właśnie ślicznym kwiatkiem kilka dni temu miałam ochotę kogoś trzepnąć, podczas czwartej próby zdobycia przeklętej kamienicy, o czym zaraz napiszę...


                                  ***

Jeżeli czytasz ten post z nadzieją, że opowiem o jakimś nawiedzonym miejscu, opisze mrożącą krew w żyłach historię i nudzą Cię ostatnie moje posty, to nie czytaj tego wpisu, bo z góry, na samym wstępie wstępu, uprzedzam, że o niczym podobnym nie napiszę, gdyż planując najbliższą wyprawę, zapomniałam, że los mnie nie lubi.

Przejeżdżając tramwajem ulicą Wojska Polskiego mijałam pustą od dawna kamienicę z zamurowanymi na parterze oknami i drzwiami. Myślałam sobie:
- Cholera. Taki super temat na bloga i akurat nie do zdobycia...

W ostatnim czasie znów przyjeżdżam tramwajem ulicą Wojska Polskiego i co widzę? Odmurowane... Odmurowali okna i drzwi! Dostać się tam teraz to pikuś! Zadzwoniłam do Koleżanki z dobrymi wieściami. Ustaliłyśmy, że w najbliższy weekend się tam wybierzemy...

Pewnego pięknego i słonecznego dnia wyszłyśmy raniutko z domów, zadowolone, że możemy tam pójść. Po drodze oczywiście gdzieś jeszcze zajrzałyśmy, gdzieś poszłyśmy, niewykluczone, że był to spożywczak... Ostatecznie wsiadłyśmy we właściwy tramwaj i mknęłyśmy owczym pędem do celu. Tymczasem nad miastem zebrały się ciężkie, ciemne chmury, które totalnie zlekceważyłyśmy.

Stałyśmy pod kamienicą i coś zaczęło jakby kropić. "Przeeeejdzie!"
I wtedy jak nie huknęło! Całe niebo się rozbłysnęło. Momentalnie zerwał się silny wiatr i zaczęło sypać gradem. Przez chwilę rozważałyśmy, czy nie pójść poprostu do środka i jakgdyby w odpowiedzi na nasze wahania, zagrzmiało pomownie. Zdecydowamie zrezygnowałyśmy.


Pędęm poleciałyśmy do pobliskiej Żabki i przeczekałyśmy trochę, jednak gradobicie nie ustawało, dlatego wróciłyśmy do domu.

Drugą próbę podjęłyśmy nazajutrz. Zahaczając po drodze o rozmaite parki dotarłyśmy pod kamienicę, nieopodal ktorej zamieszczone były bardzo kontrowersyjne i pozostawiające wiele do myślenia napisy na ścianach...



Nie wnikam...
Byłyśmy już tak blisko! I nagle się okazało, że nie mogę dłużej zostać poza domem. Musiałam wracać. No cóż, spróbujemy kiedy indziej.

Trzecią próbę podjęłyśmy kilka dni później, ale z powodów osobistych latałyśmy jak dzikie po Pocztach Polskich, bibliotekach i antykwariatach w poszukiwaniu książki telefonicznej, która była nam niezwłocznie potrzebna. Nikt nie miał. Zdenerwowałam się  podeszłam do pierwszej lepszej klatki schodowej i wybrałam numer pierwszy.

-Dzień dobry. Nie ma może pani książki telefonicznej?
- Nie, nie mam.

Zadzwoniłam pod numer drugi. Nikt nie odebrał. Pod trzecim, czwartym, piątym, szóstym, siódmym i ósmym nikt nie odebrał. Dopiero pod dziewiątką...
- Dzień dobry, ma pani książkę telefoniczną?
- Chwileczkę, zaraz sprawdzę - i po chwili dodała: - Tak mam.

Byłyśmy w siódmym niebie... Ta przemiła kobieta pozwoliła nam z niej skorzystać i znalazłyśmy to co potrzebowałyśmy. Jestem jej dozgonnie wdzięczna...

Czwartą próbę postanowiłam podjąć nazajutrz. Rano, gdy jechałam, wpatrywałam się wzrokiem upajając się tym cudownym widokiem. Gdy wracałam trafił mnie taki szlag, że o mało nie wyrwałam drzwi z tramwaju, którym jechałam i nie trzepnęłam kogoś stojącego obok mnie kwiatkiem, którego dostałam od klasy z okazji dnia kobiet...



Mogłam się w sumie spodziewać tego, znając swoje szczęście... Wszystkie okna i drzwi na parterze zostały całkowicie zamurowane... I tyle z moich przygód. Od dziś jest to zwyczajnie przeklęte miejsce.

Mam nadzieję, że do przyszłego tygodnia zdążę znaleźć coś interesującego...


A co do Izraelitów, to poprostu znow spotkałyśmy wycieczkę i dałyśmy im list. Ale specjalnie nie ma co opowiadać. Tak mocno przeciętnie było. Może nastepnym razem będzie lepiej...

P. S. Mam wrażenie, że ostatnio za mało jest o jakichś opuszczonych miejscach. Opuszczam się... No ale w najbliższym czasie obiecuję poprawę i w końcu dodać wpis o muralch...

NOWY POST JUŻ ZA TYDZIEŃ, W NAJBLIŻSZY WEEKEND!
Mieszanka narodowościowa.

Mieszanka narodowościowa.

Tym razem będzie na pół opuszczone i na pół uspołecznione... W zanadrzu mam przeklęte miejsce, o którym to napiszę w najbliższy weekend, a teraz tak trochę powrót do dawnych wspomnień i odrobina sentymentu...





RUINKA BIEDERMAN'OWSKA - POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI (PRZYSZŁOŚCI)...

Nie mogę patrzeć na te materiały budowlane stojące na samym środku placyku przed fabryką, o której wspominałam w moim drugim w historii bloga poście, i na tabliczkę z napisem: TEREN BUDOWY, WSTĘP WZBRONIONY! Wróciłam tam w ubiegłym tygodniu, by poraz enty spojrzeć na ten jakże piękny i zapomniany (oczywiście przez właściwe osoby) zakątek mojego miasta. Bo właściciel to ostatnio się uczepił jak rzep psiego ogona i chyba już poraz czwarty podejmuje próbe zawładnięcia tamtym terenem...

Aż mi się serce ściska, gdy pomyślę, że nic nie mogę z tym zrobić, tylko stać i się gapić z boku. Tylko patrzeć jak wparują tam szczęśliwe buldożery i zaczną ryć jak świnie w błocie, nie zostawiając absolutnie nic z dziedzictwa przemysłowego Łodzi... A właściciel stoi z boku i rycząc ze śmiechu, zaciera ręce, wyobrażając sobie przyszłość tego miejsca, jaką sobie wymarzył.

Ale czy aby na pewno nie mogę nic z tym zrobić...?




Wyczytałam w jakiejś gazecie łódzkiej, że dawniej (chyba koło 2004 roku) ten, za przeproszeniem, ryjec (mam na myśli właściciela; i określenie to w najmnijeszym stopniu nie miało nawiązywać do ryja świńskiego, lecz do rycia...) próbował to rozebrać na szczątki. Troche mu się udało, ale lud w porę zareagował, konserwator budynków wpisał tą fabrykę na listę zabytków i cześć. Ryjcowi związano ręce i na mniejwięcej dziesięć lat spokój.





Tyle, że tym razem jakoś nie widzę, żeby konserwator ingerował. Może i ingeruje, ale jakoś tak przezroczysto, bo nie widać... Mam pomysł udać się do Urzędu Miasta Łodzi czy w podobne miejsce i czegoś się gdziekolwiek dowiedzieć. Jak się okaże, że Ryjec znów się panoszy i hulaj dusza piekła nie ma, to napiszę petycję. Ile mnie by to miało nie kosztować, zrobię co mogę, żeby mu uniemożliwić dalsze działania. Bo raczej muzeum włókiennictwa tam nie zakłada... A szkoda.

Tak więc przechodząc do rzeczy, wróciłam tam pokontemplować i przywrócić dawne wspomnienia. Tak mi żal tej fabryki. Mocno się z nią zżyłam i to właśnie tam rozpoczęła się moja kariera włazidziurcza - urbexowa...




ZUPEŁNIE (NIE)SPOKOJNE ŻYCIE...


Sobota. Wracam zniesmaczona z zawodów strzeleckich z klubu Społem w Helenowskim, przez Park Ocalałych i złoszczę się na siebie, że poszłam późno poprzedniego dnia spać. Gdy strzelałam, usypiałam dosłownie na stojąco, co wpłynęło na mój wynik i pierwsze dwadzieścia strzałow spie... spaprałam równo. Gdy się trochę otrzeźwiłam, było ciut za późno, bo mimo, że drugą połowę (kolejne 20 strzałów) strzeliłam dobrze, nawet bardzo dobrze, to i tak już nic nie mogło mi pomóc. Nie chciało mi się czekać na ogłoszenie wyników i poprostu wyszłam.



Tak więc zmierzałam do tramwajki i zobaczyłam coś co sprawiało, że momentalnie zapomniałam o fatalnych zawodach. Wycieczka! Izraelska! Znowu!
Przyjechali trzema autokarami. Nie można było puścić ich od tak. Wyrwałam sprintem na przystanek, żeby wyciągnąć za uszy lub nogi Koleżankę z domu... Wbiegłam zdyszana do jedynki (ech... Znowu powtórka z rozrywki, ostatnio też była jedynka!) i stwierdziłam:

- Cholera, muszę sobie wreszcie doładować telefon! Inaczej, do końca już życia będę latać po mieście jak dzika...

Wbiłam jej do mieszkania, uraczając resztę domowników niespodziewaną wizytą. Było przed jedenastą rano. Nie ma się co dziwić, że ich zaskoczyłam. Dodatkowo zastałam Koleżankę w piżamie...

Żywo gestykulując i porozumiewając się już odruchowo z nią naszymi specyficznymi skrótami, popędzałam ją jęcząc:
- Naród z gwiazdką!!!
Wzięliśmy tradycyjnie ten sam list i byłyśmy gotowe.

Niedługo potem biegłyśmy do tramwaju. Akurat jak dotarłyśmy, a właściwie dobiegłyśmy, do przystanku podjechał tramwaj. Oczywiście jaki? Jedynka... Przypadek? Nie sądzę... Wsiadłyśmy bez namysłu, przytupując nerwowo, kiedy zobaczyłyśmy, że akurat teraz, w sobotę rano, łatają aswalt na samym środku torów tramwajowych...

Na szczęście robitnicy okazali się uprzejmi i bez gadania przepuścili tramwaj.

Gdy dotarłyśmy zdyszane, drąc się w duchu omed (po hebrajsku: stać עומד), zastałśmy ich, zwiedzjących jeszcze park.

Zaczęłyśmy od podejścia do ochroniarza, który ściągnął nauczyciela, za którym zleciała się cała dziatwa... Zaczęli się żywo interesować, o co nam chodzi. Jeden bardzo miły chłopak wziął nasz list i przeczytał im wszytskim na głos... Byli tacy wzruszeni. Przytulali nasz dziękowali po hebrajsku, rosyjsku, angielsku... Jak się da! Na koniec zrobili sobie z nami oczywiście zdjecia i... Powiedzieli, że mają dla nas niespodziankę...



Tym razem to my byłyśmy bardzo zdziwione. Niespodziankę? Dla nas? Właściwie to powiedzieli, że prezent, ale biorąc pod uwagę okoliczności, to niespodzianka. Mnie wzięła za rękę jedna miła dziewczyna, a Koleżankę druga i zaprowadziły do autokarów. Dostałyśmy od nich paczkę chrupek orzechowych z Bamby (miejscowość w Izraelu, skąd przyjechali), takie z napisami po hebrajsku (oczywiście napisy na paczce, nie bezpośrednio na jedzieniu...) i... po fladze Izraela... To był taki niby drobny a piękny gest z ich strony, że sama się wzruszyłam... Nigdy ich nie zapomnę...

Życie jest piękne...

Nawiązując do bloga vivadavida.blogspot.com , którego polecam, zakończę ten post okrzykiem:
Viva la vita! Niech żyje życie!

Ps. Ciągle jeszcze gromadzę materiały do posta o muralach pamięci i obiecać mogę, że się on wkrótce ukaże, ale nie wiem w jak długim krótce...

NASTĘPNY POST JUŻ W NAJBLIŻSZĄ SOBOTĘ! 

11.03.2017

Copyright © 2014 Opuszczone strony Łodzi , Blogger