Mieszanka narodowościowa.
15:01
1
Biederman
,
fabryka
,
Izrael
,
list
,
mieszanka narodowościowa
,
opuszczona fabryka w Parku Helenowskim
,
opuszczone miejsce
,
Park Helenów
,
Park Ocalałych
,
ruiny
,
wycieczka
Tym razem będzie na pół opuszczone i na pół uspołecznione... W zanadrzu mam przeklęte miejsce, o którym to napiszę w najbliższy weekend, a teraz tak trochę powrót do dawnych wspomnień i odrobina sentymentu...
RUINKA BIEDERMAN'OWSKA - POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI (PRZYSZŁOŚCI)...
Nie mogę patrzeć na te materiały budowlane stojące na samym środku placyku przed fabryką, o której wspominałam w moim drugim w historii bloga poście, i na tabliczkę z napisem: TEREN BUDOWY, WSTĘP WZBRONIONY! Wróciłam tam w ubiegłym tygodniu, by poraz enty spojrzeć na ten jakże piękny i zapomniany (oczywiście przez właściwe osoby) zakątek mojego miasta. Bo właściciel to ostatnio się uczepił jak rzep psiego ogona i chyba już poraz czwarty podejmuje próbe zawładnięcia tamtym terenem...
Aż mi się serce ściska, gdy pomyślę, że nic nie mogę z tym zrobić, tylko stać i się gapić z boku. Tylko patrzeć jak wparują tam szczęśliwe buldożery i zaczną ryć jak świnie w błocie, nie zostawiając absolutnie nic z dziedzictwa przemysłowego Łodzi... A właściciel stoi z boku i rycząc ze śmiechu, zaciera ręce, wyobrażając sobie przyszłość tego miejsca, jaką sobie wymarzył.
Ale czy aby na pewno nie mogę nic z tym zrobić...?
Wyczytałam w jakiejś gazecie łódzkiej, że dawniej (chyba koło 2004 roku) ten, za przeproszeniem, ryjec (mam na myśli właściciela; i określenie to w najmnijeszym stopniu nie miało nawiązywać do ryja świńskiego, lecz do rycia...) próbował to rozebrać na szczątki. Troche mu się udało, ale lud w porę zareagował, konserwator budynków wpisał tą fabrykę na listę zabytków i cześć. Ryjcowi związano ręce i na mniejwięcej dziesięć lat spokój.
Tyle, że tym razem jakoś nie widzę, żeby konserwator ingerował. Może i ingeruje, ale jakoś tak przezroczysto, bo nie widać... Mam pomysł udać się do Urzędu Miasta Łodzi czy w podobne miejsce i czegoś się gdziekolwiek dowiedzieć. Jak się okaże, że Ryjec znów się panoszy i hulaj dusza piekła nie ma, to napiszę petycję. Ile mnie by to miało nie kosztować, zrobię co mogę, żeby mu uniemożliwić dalsze działania. Bo raczej muzeum włókiennictwa tam nie zakłada... A szkoda.
Tak więc przechodząc do rzeczy, wróciłam tam pokontemplować i przywrócić dawne wspomnienia. Tak mi żal tej fabryki. Mocno się z nią zżyłam i to właśnie tam rozpoczęła się moja kariera włazidziurcza - urbexowa...
Sobota. Wracam zniesmaczona z zawodów strzeleckich z klubu Społem w Helenowskim, przez Park Ocalałych i złoszczę się na siebie, że poszłam późno poprzedniego dnia spać. Gdy strzelałam, usypiałam dosłownie na stojąco, co wpłynęło na mój wynik i pierwsze dwadzieścia strzałow spie... spaprałam równo. Gdy się trochę otrzeźwiłam, było ciut za późno, bo mimo, że drugą połowę (kolejne 20 strzałów) strzeliłam dobrze, nawet bardzo dobrze, to i tak już nic nie mogło mi pomóc. Nie chciało mi się czekać na ogłoszenie wyników i poprostu wyszłam.
Tak więc zmierzałam do tramwajki i zobaczyłam coś co sprawiało, że momentalnie zapomniałam o fatalnych zawodach. Wycieczka! Izraelska! Znowu!
Przyjechali trzema autokarami. Nie można było puścić ich od tak. Wyrwałam sprintem na przystanek, żeby wyciągnąć za uszy lub nogi Koleżankę z domu... Wbiegłam zdyszana do jedynki (ech... Znowu powtórka z rozrywki, ostatnio też była jedynka!) i stwierdziłam:
- Cholera, muszę sobie wreszcie doładować telefon! Inaczej, do końca już życia będę latać po mieście jak dzika...
Wbiłam jej do mieszkania, uraczając resztę domowników niespodziewaną wizytą. Było przed jedenastą rano. Nie ma się co dziwić, że ich zaskoczyłam. Dodatkowo zastałam Koleżankę w piżamie...
Żywo gestykulując i porozumiewając się już odruchowo z nią naszymi specyficznymi skrótami, popędzałam ją jęcząc:
- Naród z gwiazdką!!!
Wzięliśmy tradycyjnie ten sam list i byłyśmy gotowe.
Niedługo potem biegłyśmy do tramwaju. Akurat jak dotarłyśmy, a właściwie dobiegłyśmy, do przystanku podjechał tramwaj. Oczywiście jaki? Jedynka... Przypadek? Nie sądzę... Wsiadłyśmy bez namysłu, przytupując nerwowo, kiedy zobaczyłyśmy, że akurat teraz, w sobotę rano, łatają aswalt na samym środku torów tramwajowych...
Na szczęście robitnicy okazali się uprzejmi i bez gadania przepuścili tramwaj.
Gdy dotarłyśmy zdyszane, drąc się w duchu omed (po hebrajsku: stać עומד), zastałśmy ich, zwiedzjących jeszcze park.
Zaczęłyśmy od podejścia do ochroniarza, który ściągnął nauczyciela, za którym zleciała się cała dziatwa... Zaczęli się żywo interesować, o co nam chodzi. Jeden bardzo miły chłopak wziął nasz list i przeczytał im wszytskim na głos... Byli tacy wzruszeni. Przytulali nasz dziękowali po hebrajsku, rosyjsku, angielsku... Jak się da! Na koniec zrobili sobie z nami oczywiście zdjecia i... Powiedzieli, że mają dla nas niespodziankę...
Tym razem to my byłyśmy bardzo zdziwione. Niespodziankę? Dla nas? Właściwie to powiedzieli, że prezent, ale biorąc pod uwagę okoliczności, to niespodzianka. Mnie wzięła za rękę jedna miła dziewczyna, a Koleżankę druga i zaprowadziły do autokarów. Dostałyśmy od nich paczkę chrupek orzechowych z Bamby (miejscowość w Izraelu, skąd przyjechali), takie z napisami po hebrajsku (oczywiście napisy na paczce, nie bezpośrednio na jedzieniu...) i... po fladze Izraela... To był taki niby drobny a piękny gest z ich strony, że sama się wzruszyłam... Nigdy ich nie zapomnę...
Życie jest piękne...
Nawiązując do bloga vivadavida.blogspot.com , którego polecam, zakończę ten post okrzykiem:
Viva la vita! Niech żyje życie!
Ps. Ciągle jeszcze gromadzę materiały do posta o muralach pamięci i obiecać mogę, że się on wkrótce ukaże, ale nie wiem w jak długim krótce...
NASTĘPNY POST JUŻ W NAJBLIŻSZĄ SOBOTĘ!
RUINKA BIEDERMAN'OWSKA - POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI (PRZYSZŁOŚCI)...
Nie mogę patrzeć na te materiały budowlane stojące na samym środku placyku przed fabryką, o której wspominałam w moim drugim w historii bloga poście, i na tabliczkę z napisem: TEREN BUDOWY, WSTĘP WZBRONIONY! Wróciłam tam w ubiegłym tygodniu, by poraz enty spojrzeć na ten jakże piękny i zapomniany (oczywiście przez właściwe osoby) zakątek mojego miasta. Bo właściciel to ostatnio się uczepił jak rzep psiego ogona i chyba już poraz czwarty podejmuje próbe zawładnięcia tamtym terenem...
Aż mi się serce ściska, gdy pomyślę, że nic nie mogę z tym zrobić, tylko stać i się gapić z boku. Tylko patrzeć jak wparują tam szczęśliwe buldożery i zaczną ryć jak świnie w błocie, nie zostawiając absolutnie nic z dziedzictwa przemysłowego Łodzi... A właściciel stoi z boku i rycząc ze śmiechu, zaciera ręce, wyobrażając sobie przyszłość tego miejsca, jaką sobie wymarzył.
Ale czy aby na pewno nie mogę nic z tym zrobić...?
Wyczytałam w jakiejś gazecie łódzkiej, że dawniej (chyba koło 2004 roku) ten, za przeproszeniem, ryjec (mam na myśli właściciela; i określenie to w najmnijeszym stopniu nie miało nawiązywać do ryja świńskiego, lecz do rycia...) próbował to rozebrać na szczątki. Troche mu się udało, ale lud w porę zareagował, konserwator budynków wpisał tą fabrykę na listę zabytków i cześć. Ryjcowi związano ręce i na mniejwięcej dziesięć lat spokój.
Tyle, że tym razem jakoś nie widzę, żeby konserwator ingerował. Może i ingeruje, ale jakoś tak przezroczysto, bo nie widać... Mam pomysł udać się do Urzędu Miasta Łodzi czy w podobne miejsce i czegoś się gdziekolwiek dowiedzieć. Jak się okaże, że Ryjec znów się panoszy i hulaj dusza piekła nie ma, to napiszę petycję. Ile mnie by to miało nie kosztować, zrobię co mogę, żeby mu uniemożliwić dalsze działania. Bo raczej muzeum włókiennictwa tam nie zakłada... A szkoda.
Tak więc przechodząc do rzeczy, wróciłam tam pokontemplować i przywrócić dawne wspomnienia. Tak mi żal tej fabryki. Mocno się z nią zżyłam i to właśnie tam rozpoczęła się moja kariera włazidziurcza - urbexowa...
ZUPEŁNIE (NIE)SPOKOJNE ŻYCIE...
Sobota. Wracam zniesmaczona z zawodów strzeleckich z klubu Społem w Helenowskim, przez Park Ocalałych i złoszczę się na siebie, że poszłam późno poprzedniego dnia spać. Gdy strzelałam, usypiałam dosłownie na stojąco, co wpłynęło na mój wynik i pierwsze dwadzieścia strzałow spie... spaprałam równo. Gdy się trochę otrzeźwiłam, było ciut za późno, bo mimo, że drugą połowę (kolejne 20 strzałów) strzeliłam dobrze, nawet bardzo dobrze, to i tak już nic nie mogło mi pomóc. Nie chciało mi się czekać na ogłoszenie wyników i poprostu wyszłam.
Tak więc zmierzałam do tramwajki i zobaczyłam coś co sprawiało, że momentalnie zapomniałam o fatalnych zawodach. Wycieczka! Izraelska! Znowu!
Przyjechali trzema autokarami. Nie można było puścić ich od tak. Wyrwałam sprintem na przystanek, żeby wyciągnąć za uszy lub nogi Koleżankę z domu... Wbiegłam zdyszana do jedynki (ech... Znowu powtórka z rozrywki, ostatnio też była jedynka!) i stwierdziłam:
- Cholera, muszę sobie wreszcie doładować telefon! Inaczej, do końca już życia będę latać po mieście jak dzika...
Wbiłam jej do mieszkania, uraczając resztę domowników niespodziewaną wizytą. Było przed jedenastą rano. Nie ma się co dziwić, że ich zaskoczyłam. Dodatkowo zastałam Koleżankę w piżamie...
Żywo gestykulując i porozumiewając się już odruchowo z nią naszymi specyficznymi skrótami, popędzałam ją jęcząc:
- Naród z gwiazdką!!!
Wzięliśmy tradycyjnie ten sam list i byłyśmy gotowe.
Niedługo potem biegłyśmy do tramwaju. Akurat jak dotarłyśmy, a właściwie dobiegłyśmy, do przystanku podjechał tramwaj. Oczywiście jaki? Jedynka... Przypadek? Nie sądzę... Wsiadłyśmy bez namysłu, przytupując nerwowo, kiedy zobaczyłyśmy, że akurat teraz, w sobotę rano, łatają aswalt na samym środku torów tramwajowych...
Na szczęście robitnicy okazali się uprzejmi i bez gadania przepuścili tramwaj.
Gdy dotarłyśmy zdyszane, drąc się w duchu omed (po hebrajsku: stać עומד), zastałśmy ich, zwiedzjących jeszcze park.
Zaczęłyśmy od podejścia do ochroniarza, który ściągnął nauczyciela, za którym zleciała się cała dziatwa... Zaczęli się żywo interesować, o co nam chodzi. Jeden bardzo miły chłopak wziął nasz list i przeczytał im wszytskim na głos... Byli tacy wzruszeni. Przytulali nasz dziękowali po hebrajsku, rosyjsku, angielsku... Jak się da! Na koniec zrobili sobie z nami oczywiście zdjecia i... Powiedzieli, że mają dla nas niespodziankę...
Tym razem to my byłyśmy bardzo zdziwione. Niespodziankę? Dla nas? Właściwie to powiedzieli, że prezent, ale biorąc pod uwagę okoliczności, to niespodzianka. Mnie wzięła za rękę jedna miła dziewczyna, a Koleżankę druga i zaprowadziły do autokarów. Dostałyśmy od nich paczkę chrupek orzechowych z Bamby (miejscowość w Izraelu, skąd przyjechali), takie z napisami po hebrajsku (oczywiście napisy na paczce, nie bezpośrednio na jedzieniu...) i... po fladze Izraela... To był taki niby drobny a piękny gest z ich strony, że sama się wzruszyłam... Nigdy ich nie zapomnę...
Życie jest piękne...
Nawiązując do bloga vivadavida.blogspot.com , którego polecam, zakończę ten post okrzykiem:
Viva la vita! Niech żyje życie!
Ps. Ciągle jeszcze gromadzę materiały do posta o muralach pamięci i obiecać mogę, że się on wkrótce ukaże, ale nie wiem w jak długim krótce...
NASTĘPNY POST JUŻ W NAJBLIŻSZĄ SOBOTĘ!
Dobrze, że was nie spławili i nie zadzwonili na policję
OdpowiedzUsuń