Skarby łódzkiego browaru cz. II - Maraton kamienic

Skarby łódzkiego browaru cz. II - Maraton kamienic

(kolejny mural dominikański, na którego trafiłam przypadkiem i mam nadzieję, że pojawi się tu ich jeszcze więcej)


SKARBY ŁÓDZKIEGO BROWARU
Tak więc można powiedzieć, że tego dnia (---> post: "Skarby łódzkiego browaru") byłyśmy na najlepszym urbexie wszech czasów (nie wiem co za palant rozdzielił słowo "wszechczasów", bo w takiej formie wygląda ono znacznie lepiej niż oddzielnie). Nie poprzestaliśmy na browarze.
- Słuchajcie, zaprowadźcie nas do czegoś opuszczonego w pobliżu. To przecież wasze rejony - poprosiłyśmy.

Naszym celem stała się... własnie ta opuszczona kamienica-piekarnia, do której wybierałyśmy się na samym początku i gdzie przy rogu sterczał ten jakiś. Teraz tamtego ktosia już nie było (na szczęście). Ale w sumie dzięki niemu wpadłyśmy na tych trzech. No i dzięki temu, co się dziko miotał z garażem, bo gdyby nie on, to wyszłybyśmy znacznie wcześniej, minęły ich na ulicy nawet nie pomyślawszy o tym, co mogłoby nas spotkać. Dlatego nie sądzę, że ten jakiś i garażowiec to przypadek. Dlatego gorąco ich obu pozdrawiam.

Na przeciwko tyłu piekarni znajdował się uroczy drewniany budynek, do którego, na pierwszy rzut oka przynajmniej, nie było trudnego dostępu, ale był pozwalany, więc nie było, co się pchać. Wbiliśmy do piekarni.



Wnętrze od samego progu wyglądało zachęcająco i faktycznie przypomniało piekarnię. Naprawdę uroczy kąt. Jak na opuszczone miejsce, to było tam naprawdę czysto i schludnie. Pomieszczenia nie były zagracone i zaśmiecone, nawet specjalne nie rozkradzione. Widać było, że to nie bujda z tą piekarnią. Znalazłyśmy tam nawet taką szejn (jidysz: uroczy, śliczny) szafeczkę na chleb, której zdjęcia niestety nie posiadam, bo było w niej zbyt ciemmo i każde się rozmazywało...













Zwiedzałyśmy sobie spokojnie parter a tamci polecieli dziko na górę. Długo jednak się tym spokojem nie pocieszyłyśmy. Przyleciał jeden z nich z góry i oznajmił:
- Ej, oni znaleźli tam jakiegoś człowieka.
Zamarłam.
- Ale... żywego?...
- No chyba tak, bo coś do nich gada. Za szafą leżał, więc początkowo go nie było widać.

Ulżyło mi, ale tylko na chwilę. Dobiegły nas z góry jakieś rozmowy. Już się bałam, co z tego wyniknie. Chwilę później dwaj pozostali zeszli na dół. Rzuciłyśmy się na nich z pytaniami odnośnie tego żywego trupa na piętrze. Okazało się, że tubylec. Nic im nie zrobił. Chwilowo myśleli, że nie żyje, bo spał, ale zapytali się czy wszystko w porzadku, przeprosili i się wycofali. Takim sposobem zwiedzanie góry miałyśmy załatwione...

Szliśmy uliczkami zastanawiając się, gdzie pójść. Po drodze rzuciła nam się w oczy kamienica, w której żadne z naszej piątki jeszcze nie było (właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że tak licznie na urbexie, do tamtego dnia, jeszcze byłyśmy). My dwie stwierdziłyśmy, że jest nie do zdobycia: wszystkie okna na parterze zamurowano a pierwsze piętro jest dość wysoko, jak to w kamienicach (około 3 metry). Oni powiedzieli: prościzna. Przytaszczyli jakiś tapczan rodem ze śmietnika, postawili u stóp bunyku i jeden zaczął się gramolić.
Nasza uwaga: na tej ścianie, po której wchodzisz jest kabel, możliwe, że  pod prądem.

On sie tym zupełnie nie przejął. Powiedział tylko, że w tym budynku prawdopodobnie dawno już nie ma prądu, a kabel jest zupełnie bezpieczny i zamaszystym szarpnięciem zerwał go ze ściany. Niczym się nie przejmując (nawet facetem, który cierpliwie stał i obserwował jego poczynania) uwiesił się na jakimś pręcie wystającym tuż przy oknie i usiłował wbić się do środka kamienicy. Sterczący facet wyciągnął telefon i z ogromną satysfakcją zaczął gdzieś dzwonić. Żaden z nich się tym nie wzruszył nawet w najmniejszym stopniu. Po dobrych kilki minutach walki z grawitacją, ten od kabla, zsunał się i runął na ziemię, rozcinając sobie całą rękę. Mój komentarz w myślach był jeden: zu viele Waghalsigkeit...

Koleżanka chciała go poratować solą fizjologiczną, ale odmówił i stwierdził, że musimy poszukać innego celu.





Kilkanaście metrów dalej była kolejna kamienica, która wyglądała podobnie: najbliższy otwór znajdował się na wysokości ponad trzech metrów, czyli na pierwszym piętrze. Oni powiedzieli dokładnie to samo, co przedtem. Historia lubi się powtarzać. Znów wyciągnęli z jakiejś dziury tapczan i postawili go pod jednym z okien. Tym razem pierwszy wbijał trzeci. Po kilku rozbiegach wszedł do środka. W jego ślady poszedł Kablarz (ten od kabla i rozcietej ręki) i bez większych wysiłkow wlazł do kamienicy. Ten pierwszy został z nami na zewnątrz i z nami rozmwiał. Nie miałyśmy ochoty wysilać się, by tam wejść. Prawie wszystkie stropy były pozarywane, nie było co zwiedzać. Dostałyśmy jakieś kilkanaście minut, kiedy wyszli. Naszym następnym celem była opuszczona fabryka (jak to oni określili) ale ja bym raczej to nazwała magazynem... Ale o tym w następnym poście oraz o kamienicy tajemnic i zbrodniarzy...
Skarby świata browaru

Skarby świata browaru



Jestem niesłowna... Obiecałam dodać post we wtorek a dodaję w środę. Przysięgłam sobie wczoraj napisać, ale poszłam na kolejny urbex, więc brakło czasu. Dziś pogoda nijaka: zachmurzenie, mniej więcej 13 stopni, nie chce mi się iść. Wreszcie było kilka dni wolnego: majówka, dlatego postanowiłyśmy to z Koleżanką wykorzystać i w sobotę poszłyśmy na, chyba jak na razie, najbardziej udany urbex...



 TO SIĘ CHYBA PRZEZNACZENIEM NAZYWA...

 Szybki telefon: jedna do drugiej, krótkie i niezrozumiałe hasła dla innych, pomiędzy rzucona wyrywkowa godzina i pędem spotkałyśmy się na przystanku MPK. Niemal od razu złapałyśmy tramwaj, który wiózł nas do celu. Wysiadka na Limanowskiego. Cel? Piekarnia... Oczywiście nie cywilizowana. Jedna z nas dowiedziała się o tym cudownym miejscu, druga podchwyciła entuzjazm nowym miejscem i nie było mowy, żeby nasza najbliższa wyprawa odbyła się gdziekolwiek indziej.

Pełne entuzjazmu i zapału poginałyśmy w stronę celu.

W końcu naszym oczom ukazał się piętrowy budynek, pierwotnie wzięty przeze mnie za kamienicę, pozornie nie do zdobycia. Wszystkie parterowe okna pomurowane, drzwi zabite deskami, tylko jedno małe okienko na piętrze z wybitą szybą było otwarte, ale było zbyt wysoko, by się dostać. Wejście było z tyłu. Zmyślne, co? W pewnym sensie chroni przed wandalami i pijakami ale tylko w pewnym sensie...

Dochodziłyśmy do jej rogu, czułyśmy już zapach stęchlizny, byłyśmy tak blisko kiedy wypadłyśmy za nieszczęsny róg, za którym stał sobie, językiem ulicy, "ziomek" i "jarał" papieroska. Zesztywniałam, nie wiedziałam co zrobić. Koleżanka zaś zachowała przytomność umysłu i w miarę zgrabnie wyprowadziła nas z głupiej sytuacji słowami:
- Dzień dobry! - i pociągnęła mnie z powrotem.
Odciągana, usłyszałam, że "ziomuś" grzecznie odpowiedział. Może nie był tym, za kogo go wzięłam...?

A tak dalej jadąc po tym "ziomku", to gdyby nie on, nie spotkałoby mnie to, co przytrafiło mi się godzinę później...

Zniesmaczone szłyśmy przed siebie nie wiedząc co robić. Przecież nie wejdziemy do środka, kiedy on tam jest. Ale nie wiemy też kiedy sobie pójdzie i znowu jak wrócimy za wcześnie, kiedy on tam będzie, to zauważy, że zależy nam na tym miejscu i jeszcze odwali coś głupiego. Chcąc nie chcąc musiałyśmy coś ze sobą zrobić na jakiś czas.

Wpadłyśmy w takim razie do Biedry. Powłóczyłyśmy się, pokręciłyśmy, kupiłyśmy chipsy i wyszłyśmy. Zajęło to nam nie więcej niż pięć minut. Mało. Za mało...

- Ej słuchaj - zaczęłam. - Tu zaraz jest opuszczony browar. Choć się przejdziemy.
Koleżanka pomysł zaaprobowała bez wahania.



GARAŻ - MORDERCA CZY MORDERCA GARAŻY...?

 Gdy dotarłyśmy do browaru oczywiście pierwsze co zrobiłam to kilka zdjęć, bo już z zewnątrz ładnie się prezentuje.





Przelazłyśmy przez siatkę, wskrobałyśmy się po górze ziemi, potem po urwanych chodach i byłyśmy w środku. Pierwsze wrażenia? Jak zwykle dobre. Jedynie podłoga naz zniechęciła, ale tylko początkowo i nieznacznie. Była drewniana a w niej na pęczki dziur... 





Wnętrze nas niesamowicie zaskoczyło. Klatka schodowa była zwyczajna, jak to w fabrykach czy czymś podobnym. Za to wnętrze pięter było zaskakująco piękne... Były nawet zbiorniki na browar (według naszego domniemania), na szczęście bez zawartości... Na drugim i trzecim piętrze były nawet maszyny, do których nie udało mi się podjeść i zobaczyć z bliska, ze wzgląd na podziurawioną, drewnianą podłogę. Nie wiedziałyśmy, czy utrzyma choć jedną z nas, dlatego wolałyśmy nie ryzykować upadkiem na sam dół. Ale zostańmy jeszcze na piętrze pierwszym...







Zwiedzałyśmy z zapartym tchem. Z zewnątrz niepozorny, miejscami obskurny budynek, a w środku kryje takie piękno... Dotarłyśmy chyba do tak zwanej maszynowni. Było to zupełnie ciemne pomieszczenie, bez żadnych okien z jakimiś rurami, włazami, schodami, na które weszłyśmy tylko kawałkiem. Były pordzewiałe, a pięterko, na które prowadziły (tam było mnóstwo rur i zaworów) w jeszcze gorszym stanie. Tak więc zadowolić się musiałam tylko zdjęciem.











Koleżanka oglądała jeden z włazów, kiedy ja dostałam prawie zawału. Usłyszałam szybkie i pewne kroki po schodach. Ktoś tam był... Rzuciłam się do niej i nakazałam zachować ciszę. Ów ktoś biegł, kiedy zatrzymał się chyba na naszym piętrze. Stałyśmy w bezruchu, bałam się wziąć jakikolwiek oddech. Wiadomo kto to mógł być?

Na jakiś czas nastała absolutna cisza. Co ten ktoś robi? Wreszcie dał znak życia. Zaszurał, zachrobotał i dał się słyszeć dźwięk szczękającej blachy. Skąd tu blacha, nie wiedziałam i specjalnie mnie to nie obchodziło. Ktoś znów umilkł. Tym razem na dłużej.

- Wyjąć scyzoryk? - zapytała mnie najciszej jak się dało.
- Wyjmuj!

I tu się porobił problem. Scyzoryk był na samym dnie jej torby, przygnieciony opakowaniem chipsów a ktoś był w pomieszczeniu obok, w dodatku nie dzieliły nas żadne drzwi... Mimo wszystko spróbowała. Delikatnie szeleszcząc próbowała dokopać się scyzoryka. Ktoś nadal milczał. Szeleściła dalej. Ktoś milczał. Wreszcie dokopała się jedynej "broni". Podała mi ją, otworzyłam ostrze i czekałam. Czekałam na jego ruch.

Minęło może z półtorej minuty, dla mnie minęło półtora roku. Nadal panowała cisza. Dziwne, przecież nie da się siedzieć tak bezszelestnie, no chyba, że wie, że gdzieś ti jesteśmy i chce żebyśmy myślały, że go nie ma. Może chce nas wywabić? Bo pójść nie mógł, byłoby słychać chrzęst piasku na stopniach. Zdecydowałyśmy się w końcu wyjść. Nie byłam w stanie wziąć najmniejszego oddechu. Przemogłam opory i powoli podchodziłam po otworu drzwiowego. Gdy dotarłam, ostrożnie wystawiłam czubek nosa, potem resztę. Na widok, jaki ujrzałam, skamieniałam. Nie było nikogo. Musiało to wyglądać groteskowo. Powoli wysuwam się zupełnie pobladła zza otworu drzwiowego z otwartym scyzorykiem w ręku.

Fajnie, też się cieszę, że nikogo nie było, ale chwila moment. To w takim razie co się z tym kimś stało?! Nic nie rozumiejąc, rozglądałyśmy się po pomieszczeniu, kiedy nagle jak grom z jasnego nieba dobiegł nas dźwięk... Ów szuranie i trzaskanie blachą. Skąd? Za browarem jest parking, na parkingu zaś garaże z blachy falistej. Jakiś człowiek wystraszył nas śmiertelnie, mocując się z własnym garażem. Wniosek? Tu nikogo nie było! Te wszystkie odgłosy zostały wydane przez garaż i właściciela. No i tyle z naszego Ktosia...

 Już bez większych obaw zwiedziłyśmy piętro drugie i trzecie, ale na wszelki wypadek scyzoryk miałam w pogotowiu.










SKARB CZY UTRAPIENIE?
Po skończeniu z ostatnim piętrem, zeszłyśmy na dół. Piwnica. Została jeszcze piwnica. Jedyne co tam znalazłyśmy to posłanie, syf i... patelnia... Nie było po co schodzić, zbyt wielki bajzel. Wybyłyśmy ze środka i odetchnęłyśmy z ulgą. Zupełnie swobodnie zeszłyśmy na drugą stronę góry ziemi i zaczęłyśmy spacerować po terenie browaru.







W pewnym momencie dostrzegłam coś niepokojącego. Tą samą drogą, którą się tu wdostałyśmy, wpełzała jakaś trójka dzieciaków z, prawdopodobnie, pierwszej gimnazjum. Tak o nich pomyślałam, gdy ich zobaczyłam. Oni tylko spojrzeli się w naszą stronę i niczym się nie przejmując weszli do środka browaru, dokładnie jak my na początku.

- Widziałaś to? - oburzyłam się. - Przecież te smarkacze nie zostawią w środku nic oprócz ruin!
Miałam ich za dzieciaki głodne przygód i adrenaliny. Nie wyglądali na urbexiarzy. Musiałam coś zrobić. Podeszłyśmy do wejścia i nasłuchiwałyśmy. Cisza.

- Daj spokój, nic na nich nie poradzisz - prosiła mnie. - Co, wejdziesz i wyprosisz ich, to cię wyśmieją albo coś zrobią. Ich jest trzech a my dwie. Daj spokój i chodź.

Miała rację. Ale nie chciałam pozwolić, by taka piękność uległa destrukcji! Może by ich tak nastraszyć...? Nie, wiem po sobie, że to nie jest miłe uczucie. To co, czekać na nich? To co im powiem? Stałam i myślałam a moich uszu dobiegł dźwięk turlającej się butelki. No pięknie, myślałam. Zaraz zrobią tam wielki burdel!

Nie wiedziałam co robić. W końcu z otworu drzwiowego ukazały się dwie głowy, rozejrzały, powiedziały cześć i ponownie zniknęły. Wybuchłam śmiechem. Teraz byłam pewna. Zaczekam na nich. Opłacało się. W końcu wybyli ze środka, było widać całą trójkę wreszcie w całości. Koleżanka nagle się ożywiła.

- Ej, to ty?! - zdziwiła się, zwracając pytanie do jednego z nich. Rozpoznała w nim znajomego ze szkoły. To jest myślała, że rozpoznała.
- No, ja - odpowiedział zupełnie normalnie.

Wywiązała się krótka rozmowa. Okazało się, że oni też nie zwiedzili piwnicy. Co więc? Poszliśmy tam w piątkę. Jednak nie było warto się pchać, nic tam ciekawego nie było, dlatego wkrótce wróciliśmy. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się wtedy, że żaden z nich nie jest tym jakimś znajomym Koleżanki, ale znają go. Na urbex chodzą już od dawna, więc można powiedzieć, że znalazłyśmy kolegów po fachu. Okazali się miłymi chłopakami i, tak jak mniemałam, z pierwszej gimnazjum. Ja w przypadki nie wierzę. Gdyby nie ziomek i nie moje wahania, nie wpadłabym na nich...

Zaczęliśmy wymieniać się historiami z wypraw. Nigdy nie zapomnę tego urbexu - jak na razie najlepszego w życiu. Poszliśmy potem i w piątkę odwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc (łącznie z piekarnią) i już w pierwszym miejscu było dziko. Ale o tym w najbliższy weekend...




Copyright © 2014 Opuszczone strony Łodzi , Blogger