W świecie spalonych domów i książek



Prypeć to niewielka wieś na Ukrainie, niedaleko Czarnobyla, która została całkowicie opuszczona podczas TYMCZASOWEJ ewakuacji ludności spowodowanej wybuchem elektrowni atomowej. Ładna tymczasowa ewakuacja, skoro do dziś wszystko stoi puste, pozostawione tak, jakby mieszkańcy wyszli tylko na chwilę... Moim marzeniem jest pojechać tam i wiem, że kiedyś to zrobię (ze szczególną dedykacją dla Koleżanki sformułowanie: kiedyś to zrobię...)

A w ostatni czwartek mogłam się choć trochę poczuć jak w Prypeci. Zgodnie z planem, razem z Koleżanką wbiłyśmy na opuszczone podwórko, o którym wspominałam w poprzednim poście "Błękitne złoto Łodzi".



Stałyśmy na ulicy pod bramą, bo ów podwórko zostało ogrodzone siatką, na któtej samiusieńkim środeczku umieszczono bramę.
- To będzie dziecinnie proste. Nawet nie ma kolców!
Wokoło pętało się pełno ludzi, jakby celowo. Jakby to każdy łodzianin powiedział: ruch jak na Piotrkowskiej! Miałyśmy chwilowo postanowienie, żeby ich przeczekać, ale oni się nie kończyli! To było bez celu. Trzeba było poszukać jakiegoś pretekstu, w razie, gdyby się ktoś czepiał. Nadzieję dojrzałam w butach Koleżanki.

- Wiem! - krzyknęłam uradowana. - Twoje buty! Rzucajmy nimi.

Miewam naprawdę bardzo dziwne pomysły a ten jest jednym z normalmiejszych. Poprosiłam ją, żebyśmy rzucały jej butami i nagle zupeeeełnym przypadkiem jeden wpadnie nam za siatkę, a wtedy... będzie pretekst żeby się tam wbijać! Ach te teorie spiskowe...

- No to rzucaj - poprosiłam.

Przyjęła prośbę i jak się nie zamachnęła, buty nalazły się po drugiej stronie siatki, uderzając z hukiem o beton. Nie o to mi chodziło, ale ważne, że są już po drugiej stronie, a to, że za wcześnie i w za bardzo jawny sposób, to tylko taki szczegół...

- Która pierwsza?
Jako ochotniczka zgłosiła się ona. Wgramoliła się na bramę i po chwili była już na dole. Nagle jakaś kobieta zatrzymała się niedaleko nas i stała jak kołek ani drgnąc z miejsca. O co jej chodzi? Spojrzałam zdezorientowana na Koleżankę. Ta jakby w odpowiedzi krzyknęła: Chodź tu, bo się boję!
Rżąc jak dzika przelazłam przez bramę, a kobieta w końcu poszła.

Rozejrzałam sie wokoło. Stałam na środku podwórka, które kiedyś wypełnione było życiem. Teraz zostały tylko puste gabloty po parterowych sklepach, zegarmistrzu, zawalone mieszkania, zeżarte przez wilgoć meble. Dostępne były trzy budynki (w tym jden drewniany), ale tylko jeden z nich nadawał się jako tako do zwiedzenia. Coprawda schody były w opłakanym stanie i idąc nimi, stawiałam delikatnie stopy, by nie runęły. Przesadzałam, bo były stabilne ale na urbexie ostrożności nigdy nie za wiele.







Zajrzałyśmy ukradkiem do zawalonego drewniaka. Gdzieniegdzie pod zarwanym dachem widoczne były półki, na których poustawiane były rozmaite rzeczy. Na samym progu znalazłam stojak do świec, taki drewniany ze śladami ociekającej stearyny. Był taki filmowy, jak w scenach grozy, gdy ktoś podąża ciemn, wąskim korytarzem w ręku trzymając świecę w takim właśnie świeczniku... Musiałam potwornie mocno walczyć ze sobą, by ograniczyć się tylko do zrobienia mu zdjęcia i nie umieszczenia go potem na półce w pokoju...

W środku kamienicy już na pierwszym półpiętrze znlazłyśmy ciekawe rzeczy. Na samym środku stała mała szafka, na której walały się rozmaite przedmioty, a po lewej stronie, na ścianie wisiało ciś, co chyba miało kiedyś pełnić funkcję skrzynki na listy, w której znalazłyśmy czyjeś zdjęcie. Pytanie tylko: czyje?

Ku naszej uciesze wszystkie mieszkania były pootwierane na oścież, jakby specjalnie dla urbexowców. Jeszcze tylko karteczki brakowało z dedykacją. Wiele tam znowu nie znalazłyśmy, ale i tak było co zwiedzać. Doszłyśmy tylko do wniosku, że potwornie małe były te mieszkania. Pierwsze pomieszczenie od drzwi prowadziło araz do drugiego, które wielkością przepominało pierwsze. Dalej koniec. Niciwo.







Balkonów nie było nogdzie oprócz drugiego piętra, na który żadna z nas nie miała zamiaru wchodzić z prostego powodu. Balkon był drewniany...





Na schodach i w mieszkaniach walały się szczątki jakiejś książki, będącej chyba zbiorem poezji, na temat powstania styczniowego bądź listopadowego, wraz z omówieniem. Każda strona była oddzielnie i każda idealnie z brzegów nadpalona. Twraz pytanie, czy ten ktoś  kto to zrobił, nadpalił tak całą książkę, czy pojedyncze strony. Wyglądało to raczej na to drugie, ale kto by sobie zadawał tyle trudu? A przede wszystkim po co?







Ostatnim piętrem był styszek, do którego prowadziły drewniane, częściowo spalone schody, dltego mowy nie było o wchodzeniu na nie. Obejrzawszy wszystko co było dostępne zawróciłyśmy.








Przy powrotnym przechodzeniu przez bramę już nikt nie sterczał i się nie gapił. Każdy leciał prosto w swoją stronę, patrząc pod swoje prywatne nogi. Będąc w całości już na ulicy spojrzałyśmy tęsknie w stronę podwórka i ruszyłyśmy przed siebie.

A NOWY POST JAK ZWYKLE ZA TYDZIEŃ,  W WEEKEND.

3 komentarze:

  1. Od drzwi przywitaly mnie jego skarpety.... Pozdro dla Stibożek

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta kobieta mogła być z kontrwywiadu, co wiąże się z policją

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Opuszczone strony Łodzi , Blogger