XVIII-wieczny dworek wspólczesny

XVIII-wieczny dworek wspólczesny




Ładne dwa tygodnie temu przeniosłam się do współczesności XVIII w., a raczej współczesnego XVIII wieku. Wzięłam rower i razem z Rosomakiem [wyjątkowo nie z Koleżanką] pognałam pod miasto. A właściwie pod miasto pod miastem, to znaczy koło Aleksandrowa Łódzkiego. Mieliśmy na oku rozkoszny dworek opuszczony już od dobrych kilku lat.





Do kogo należał, albo należy, kto, kiedy i do kiedy tam mieszkał i co się z nim, z tym dworkiem, stanie, pozostało dla mnie tajemnicą. Niestety. Byłam tam w zeszłym roku. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, ale, kiedy zajrzałam do wewnątrz...

Tradycyjnie zaczęliśmy zwiedzanie od odrębnego pokoju, który został odseparowany od reszty dworku poprzez zamurowanie. Przejście do innego pomiszczenia bezsensownie zapchano pustakami, poprzekładanymi zaprawą murarską. W pokoju znajdowała się wyschnięta na kamień bułka, pusty flakon po męskich perfumach, kanapa, naczynie z dziwną mazią i ściana z intrygującym napisem, do którego mimowolnie w pewnym sensie się zastosowaliśmy...





Weszliśmy tylnym wejściem, obok którego widniał napis "Grozi zawaleniem, nieupoważnionym wstęp wzbroniony", który już samą swoją obecnością dodatkowo zachęcał do wejścia. A w środku na warcie dzielnie stało krzesło. No i bułka. Na każdym kroku bułki. Przypadek...?



Pojawił się pierwszy dylemat. Po prawo piwnica, po lewo schody w górę. Co wybrać? Oczywiście, że piwnicę! Zasypaną śmieciami. Kiedy to wspominam, przypomina mi się cytat z "Piwnicy" Striboga: "My nie mamy piwnicy, ona po prostu tam jest."

Śliczne łuki i kolumny, pewnie w stylu osiemnastowiecznym, piece murowane, małe okna i, jak ja to nazywam, piwniczne chrzcielnice tworzyły dziwny kontrast z porozrzucanymi wszędzie ciuchami, kawałkami szkła i plastiku.





Po wyjściu z podziemii, pokierowaliśmy się na schody. Odruchowo przystanęliśmy. I znów dylemat: kto idzie pierwszy. Cienkie deseczki, pokryte czymś w stylu terakoty, nasiąknięte wilgocią nie wołały zachęcająco, jednak światło padające z pomieszczeń na górze pomagało przełamać wszelkie opory. Warto było się przemóc, by zobaczyć tak piękne widoki...










Kolejne piętra przypominały pierwsze, ale każde pomieszczenie miało swój urok. Strych krył najwięcej tajemnic. Wąski korytarz pomiędzy przylegającym do niego z obu stron poddaszem. Faktyczny osiemnasty wiek, jednak to, co na poddaszu się znajdowało, wskazywało ewidentnie na dzieła XXI wieku. Jednak nie to mnie najbardziej zainteresowało, tylko jedno z pomieszczeń za poddaszem. Było trochę poniżej poziomu piętra, schodziło się jeden stopień w dól. W centrum zainteresowania była rozłożona kanapa, na drugi plan wysuwały się wiszące nieruchomo spod sufitu sznureczki, jakby zatrzymane w czasie i dyndająca na jednym z nich cegła. A raczej urąbek cegły. Do dziś nie mogę dojść, po co ktoś powiesił cegłę pod sufitem. Może zwyczajnie jestem zacofana i nie rozumiem sztuki współczesności.






Weszłyśmy na wieżyczkę, a raczej na jej resztki. W zeszłym roku stała tam jeszcze całkiem ładna kanapa, dziś jest tam ogromna dziura, a w dole zawalona podłoga, będąca teraz resztką gruzu. Smutne, że musimy patrzeć, jak takie wspaniałe skarby ulegają rozpadowi pod wpływem nacisku czasu. Nic nie można z tym zrobić. Właściciele takich miejsc, są zwykłymi podlecami, czy jak się to tam odmienia, że patrzą na to bez mrugnięcia okiem.




Zeszlismy na dół, bo została nam jeszcze jedna część, frontowa (teraz całkiem zasłonięta przez zarośla), która została odcięta od reszty dworku poprzez brak schodów. Została po nich tylko dziura.




Wchodziliśmy po kamiennych schodach murowanego tarasu, mijając nadgryziony kawałek pizzy. W drzwiach przywitało nas coś na kształt mini alby do chrztu albo komuni. Dam głowę, że w zeszłym roku tego nie było.








Przechodziliśmy koło otworu na schody, który oglądaliśmy niedawno z góry i ściany dostały ataku nerwowego. A raczej tynk. No chyba, że jakieś żyjątka. Po prostu w ścianie zaczęło coś chrobotać, dosłownie obok nas. Rosomak zamarł z jedną nogą na futrynie drzwiowej, a dokładniej na progu, a ja tuż za nim. Wyjechałam z optymistyczną wersją, że po prostu budynek siada, a on ze szczurami w scianach. Wzięliśmy głeboki oddech i zwiedzilismy ostatnie pomieszczenia ze sporawym piecem kaflowym włącznie. Chciałabym taki...





Mieliśmy wychodzić, kiedy znów zachrobotało, tym razem jakby koło pieca. Może faktycznie w ścianach buszują jakieś myszy czy inne szczury. Zebraliśmy myśli i pokierowaliśmy się do głównego hallu. Gdy przechodziliśmy przez te same drzwi, gdzie pierwotnie usłyszeliśmy dziwne dźwięki, serca podskoczyły nam do gardeł. Znów upiorna chrobotanina! I wtedy nas olśniło. Rosomak nadepnął nogą na próg, który zachwiał się, miotając całą futryną, która wydała z siebie ów potworny szmer... Odetchnęliśmy z ulgą, ciesząc się z wyjaśnienia pochodzenia potwornego dźwięku i wsiadając na rowery zastanawialiśmy się tylko skąd się wzięło to samo chrobotanie za piecem...
Copyright © 2014 Opuszczone strony Łodzi , Blogger