Zbitka słów i gruzów
...Na wstępie chcę oznajmić, że schodzę na psy...
Wiem, że mam sklerozę i nawet pewnie Alzheimera, ale
ostatnio posunęła się ona na poziom hard. Przypomniało mi się, że na przełomie
maja i czerwca byłam na urbexie, który zapomniałam opisać. Normalnie szok i
niedowierzanie. W związku z tym opiszę to teraz. Lepiej późno niż wcale.
Miliony razy mijałam takie jedno podwórko koło Wojska
Polskiego, gdzie stały oddalone od siebie dwie małe „budki” z drzwiami oddalone
od siebie o około 40, 30 metrów, pomiędzy którymi rozciągał się niziutki dach,
o wysokości około 40 centymetrów. Przechodziłam obok tego bez najmniejszej
uwagi. Zupełnie obojętnie. Z czasem jednak przyszło mi do głowy, żeby się tym
zainteresować. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to koncepcja, że są to
komórki. Ewentualnie piwnica, której nie mają w blokach (i znowu piwnica,
Stribożke jest wszędzie; jak Małgosia). W końcu jednak dotarło do mnie, że jest
to schron. Byłam wniebowzięta. Musiałam go zobaczyć
Był zamknięty na kłódkę. Jak można się domyślić, okien nie
miał. Dlatego więc pogadałam z moim informatorem, mieszkającym na tamtym
osiedlu i się dowiedziałam czegoś tak potwornego, jak niespodziewany wyrok
śmierci. W najbliższym czasie mieli to wyburzać. WYBURZAĆ.
Trafił mnie szlag. Zerwałam ogłoszenie dla mieszkańców
podwórka, które prosiło o nieparkowanie tam samochodów w związku z rozbiórką
schronu i rzuciłam nim w informatora. Byłam nieugięta. Dowiedziałam się nawet,
że Franek zna się na otwieraniu zamków i już miałam go tam ściągać, kiedy
dostałam wiadomość, że pewnego dnia rano wszystkie kłódki zlikwidowano*.
Pognałam tam jak najszybciej. Do rozbiórki zostało już mało czasu. Wzięłam
oczywiście ze sobą Koleżankę.
Zatchnęło mnie, gdy otwierałam drewniane, podziurawione
przez upływ czasu drzwi i usłyszałam ich ciche trzeszczenie i kiedy poczułam
zapach stęchlizny i starych murów.
Przecież to zabytek! – krzyczało coś we mnie. Nie mogłam się
pogodzić z myślą, że to wszystko zostanie obrócone w mak, zasypane piachem i
przeznaczone na parking dla samochodów. Ta myśl była potworna. W środku panowała istna egipska ciemność. Nie było nawet
krzty światła poza tym, które wdzierało się tu przez uchylone drzwi. Zdjęcia
niestety wychodziły rozmazane i w słabej kolorystyce, bo wszystko musiałam
robić z lampą błyskową. Logiczne i przykre. Zajrzałyśmy do kilku pobocznych
komórek, zawalonych śmieciami doszłyśmy do wniosku, że ludzie zrobili sobie z
tego piwnicę na niepotrzebne rzeczy. Smutne.
Nie było wiele do zwiedzania, ponieważ schron został w
połowie zamurowany. Część A oddzielono od części B murem. Mądre. Bardzo mądre
kretyństwo. Do drugiej części dostępu nie było, ponieważ była zamknięta. W
związku z tym ograniczyłyśmy się tylko do dwóch korytarzy. Zajęło nam to
niecałe 10 minut. To był mój najkrótszy urbex w życiu… I chyba najmniej
ekstremalny.
I schodzę na psy nie dlatego, że nie wstawiłam tutaj żadnych
zdjęć w tym poście, przez co mi też jest smutno, tylko dlatego, że mam aż taką
sklerozę, że nie pamiętam, gdzie mam zdjęcie z tego nieistniejącego już
miejsca. Telefon nie jest chyba aż tak bardzo przestrzenny, żeby nie móc
znaleźć jednego folderu!...
*przerobiony przeze mnie cytat z filmu Juliana Antonisza,
który brzmiał „i pewnego dnia rano
wszystkie kioski zlikwidowano”.
„Ostry film
zaangażowany” J. Antonisz