TV Łódka

TV Łódka




Dyskusja na temat tego, czy wyprawa do kanału podchodzi pod urbex czy nie, towarzyszyła mnie i mojej urbexiarskej ekipie [Koleżanka (dla jasności od początku bloga cały czas ta sama), Franek i Rosomak poraz pierwszy] przez znaczną ilość czasu, jaki poświęciliśmy na dotarcie do kanału rzeki Łódki. Od której to podobno zaczęła się historia Łodzi, ale to tylko legendy...

Oczywiście, że kanał to jak najbardziej urbex. Włazidziurstwo. A kanał, to istna dziura, do której się włazi, więc jak najbardziej urbex.

Szłam przez parki i ulice z dwiema nadziejami: żeby nie padało i żeby łaskawie miejscy kosynierzy skosili trawę. Mianem miejskich kosynierów nazywam tych uroczych ludziów, co koszą trawę na miejskich trawnikach i zawsze włażą mi w paradę. Na przykład tym razem. Kosili trawę w sąsiednim parku, na szczęście w bezpiecznej odległości od kanału. Ale oczywiście zbocza rowu, którym płynie Łódka, i po których mieliśmy zejść, nie były nawet muśnięte kosiarą. No trudno, trzeba było się poświęcić...

Wybrałam najmniej zarośnięty i najmniej stromy fragment, oddalony od wejścia ładnych dwadzieścia metrów. Zleźliśmy spadając w dziki gąszcz trawy, szczawiu, pokrzyw i barszczu sosnowskiego. Uroczo jak na dzieńdobry. Znalazłszy się w miłym towarzystwie łódkowatych chęchów, nasunął mi się tylko jeden komentarz: kurczę blade w odwłok kopane!!! Opanowując nieprzyjemne wrażenia i ciesząc się z posiadania długich spodni oraz zakrytych butów, prowadziłam ferajnę do wrót podziemi.

Zleciało typowym dla kanału zapachem i lekką stęchlizną. Nie zważając na przechodniów, razem z Frankiem pchnęliśmy ogromną kratę, wpuszczając do środka Koleżankę z Rosomakiem. Potem szybka zamiana ról, wyciągnęliśmy latary i daliśmy nura w ciemność kanału, mijając napis ŚRÓDMIEŚCIE i UWAGA NIEMCY! Tsaa...

Początkowo strasznie zazdrościłam Rosomakowi, który był w posiadaniu arafatki, ponieważ latem w kanale jest dużo małych, nieszkodliwych ale denerwujących muszek, które zbierają się wokół światła latarki i włażą dosłownie wszędzie. Kiedyś próbowałam zgasić latarkę, uciec za dwa zakręty i mieć z głowy natrętne dziadostwo, ale bez światła nie widać tam absolutnie nic. Tym razem mieliśmy ogromne i niewyjaśnione szczęście, gdyż albowiem że ponieważ bo nie spotkaliśmy ani jednego owada.

Zamiast ględzić o muszostwie (muchy+dziadostwo) wyjaśnię co nieco o kanale. Pierwszy odcinek jest zupełnie okrągłym tunelem całkowicie wykonanym z cegieł. Średnica: około metra sześćdziesięciu albo siedemdziesięciu. Środkiem płynie nieduża stróżka wody, która wygląda pozornie na czyste źródełko. W pewnej odległości od wejścia na ścianach zaczynają być widoczne wyciekające osady. Brzmi to obrzydliwie, ale w rzeczywistości to tak nie wygląda. Może tylko na zdjęciu. Wszystko, co wypływa jest barwy czarno szaro żółtej. No i oczywiście wszystko zastygnięte na mur i muszę przyznać, że całkiem wygodnie się po tym chodzi. Jedyne, czego się przestraszyliśmy, to żółta maź wyłażąca ze ściany. Są to nieszkodliwe związki żelaza, które po niedługim czasie zastygają, tworząc grube, czarno-pomarańczowe zacieki na ścianach.




Po około piętnastu minutach marszu, kanał zmienia wygląd. Jest zdecydowanie szerszy, na oko 2,5 metra a wysokość około 2 a z jego ścian wyrastają pieczarki a z sufitu, w jednym momencie, korzenie drzew. Albo pseudopieczraki... Tym razem kanał przybiera kształt szpiczastego i spłaszczonego po bokach półkola. A, co najlepsze, po bokach ciągną się betonowe chodniki, które gwarantują komfort, jak na tamte warunki, wyprawy. Środkiem zaś płynie sobie wąskim strumieniem rzeka Łódka.






Po drodze mijamy tylko jedno jedyne rozwidlenie, w które, żeby wejść, trzeba się mocno postarać. W dalszej części górą biegną rury, których można się lekko przestraszyć...

Mija już spokojnie pół godziny marszy kanałem, kiedy dochodzimy do pewnego utrudnienia... Konstrukcje. Rozciągnięte kilkanaście centymetrów nad chodnikiem pomiędzy ścianami, metalowe konstrukcje, na których woda deszczowa pozawieszała liczne śmieci. Ten nietypowy rodzaj przeszkody służy do podtrzymania ścian kanału, który liczy sobie już ponad sto lat i nadal trzyma się nieźle.



Początkowo zastanawialiśmy się czy nie zawrócić, ponieważ kiedy tu pewnego razu byłam z Koleżanką, właśnie w tych konstrukcjach omal nie rozdeptałyśmy szczura. Nieprzyjemnie przeżycie... Jednak chęć zobaczenia tego, jak wygląda kanał dalej, była silniejsza. Najpierw mieliśmy dojść tylko do zakrętu. Potem do jeszcze jednego i w końcu konstrukcje się skończyły. Były krótkie, co każdy przyjął do świadomości z wielką ulgą. I wtedy mnie olśniło. Śledź! Przecież my jesteśmy już blisko Parku Śledzia!

I wtedy przeszył nas dreszcz. Rozległ się tak potworny huk, jakby kanał nagle zaczął się walić. Nie słyszeliśmy własnych myśli, a co dopiero siebie. Po krótkim czasie w rzeczywistości, a dla nas po upływ tysiąca wieków, hałas ucichł. Tramwaj! Nigdy w życiu nigdy bardziej się nie przestraszyłam tramwaju. Byliśmy pod Franciszkańską, a centralnie nad naszą głową przejechał tramwaj. Niesamowite przeżycie. Przecież już prawie przy samym wejściu słychać było ciche dudnienie, z czasem stające się głośniejsze, o którym każdy zapomniał. Teraz nie dało się o nim nie pamiętać.

Ochłonęliśmy odrobinkę i brnęliśmy dalej. Oczywiście moje przeczucia się sprawdziły. Ujrzałam światełko w tunelu.



Byliśmy POD Parkiem Śledzia, a ów światełko to reflektor z punktu widokowego na Łódkę w parku (śledź Łódkę albo oko Łódki). Taka studzienka, która została specjalnie zrobiona jako krata i podświetlona reflektorem, co daje widok na kanał. Stanęliśmy koło otwory, pod reflektorem ale tak żeby nie było nas widać z góry. Nie trzeba było świecić latarką. A naszym oczom, po przeciwnej stronie ukazała się komnata tajemnic... Korytarzyk ze schodami. Chwila konsternacji, co to jest i olśniło mnie jak Pomysłowego Dobromira. To było przejście do studzienki - włazu, która zrobiona została poza obrębem kanału, w zastępstwie za oko Łódki.





I dopiero tutaj zauważyłam, że kanał znów zmienił wygląd. Stał się bardziej szpiczasty i powleczony, że tak powiem, betonem.

Nacieszywszy się odniesionym sukcesem, postanowiliśmy wybrać się w dalszą wyprawę następnym razem, ponieważ zaszliśmy naprawdę daleko a mieliśmy ze sobą dwóch nowicjuszy (Franek i Rosomak), którzy nigdy wcześniej nie byli na takiej wyprawie. Poza tym Franek śpieszył się na cudze urodziny i kiedy już zbliżaliśmy się do wyjścia, złapała go lekka klaustrofobia... Na szczęście wszystko się dobrze skończyło i teraz planujemy dłuższy wypad w ty samym składzie, tyle, że naszym celem jest przejść cały kanał, co będzie trudnym wyzwaniem. Kanał Łódki jest naprawdę długi a kończy sie gdzieś na Śródmieściu. Podkreślam : GDZIEŚ [czytaj: nie mam pojęcia gdzie]...

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na naszej Ruince, gdzie spotkała nas dzika "przygoda" ale to następnym razem...

Kamienica kryminalisty

Kamienica kryminalisty




Dawno dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma morzami, dziewięcioma kamienicami, trzema kanałami i ośmioma ruinkami, gdzieś kiedyś jakoś ukazał się post na blogu... A dokładniej dwa lub trzy miesiące temu na moim blogu. Powiedzmy, że miałam zastój, który aktualnie dobiegł końca. Dlatego nie będę rozciągać dalej nudnego wstępu i przejdę bezpośrednio do urbexu.

Skarbów łódzkiego browaru nie ma sensu kontynuować, bo to, co ciekawe, zostało już powiedziane. Po zwiedzeniu browaru i kamienic poszliśmy do opuszczonych magazynów, których zdjęcia posiada[ła] koleżanka. Nie mogłam się ich doprosić. Zamiast tego doczekałam się usunięcia wszystkich plików z jej telefonu, tracąc przy tym wszystkie zdjęcia... Obiecać mogę tylko, że na pewno się tam niedługo wybiorę.



MIESZKANIE ZBRODNIARZA... 

Jakiś dłuższy czas temu włóczyłyśmy się okolicami Piotrkowskiej, ale nie centralnie deptakiem. Zwiedzałyśmy ulice do niej dochodzące, które dla urbexiarza są istną kopalnią złota, tylko niestety nieraz trudnodostępnego.

Od jakiegoś już czasu miałam na oku jeden obiekcik (kamienicę), do której jak się okazało na miejscu, nie da się wejść. Nochyba, że po konstrukcjach podpierających jej ściany, ale to raczej dla Franka (tak będę nazywać jednego z tej trójki od skarbów browaru), który wlezie wszędzie.

Tak nawiasem mówiąc, to właściciel tejże kamienicy musi być strasznie przewrazliwiony albo cholerną niedojdą... Otóż okna na scianie, na ktorej nie ma konstrukcji, są zamurowane aż po przedostatnie piętro (trzecie bodajże). Na dole zaś jest zejście do piwnicy otwarte na oścież. Podstęp czy ślepota...? Nie skorzystałyśmy jednak ze względu na zawalenie wejścia gałęziami. Dałoby się je wyjąć, ale był upał trzydziestostopniowy, więc nawet nam się nie śniło szarpać się z tym tałatajstwem. Naprzeciwko znalazłyśmy coś ciekawszego... Komórki. Wyglądały świetnie, w starszym typie, ale propos typów... Pośród masy śmieci, jakie walały się koło wejścia do komórek i podziemii, kiblowały chlające typy. Rżąc dziko popijały piwskiem i wypuszczały nozdrzami chmary dymu papierosowego, zastawiając swymi dresiarskimi cielskami całą interesującą przestrzeń.

Dlatego właśnie naszym celem stała się kolejna kamienica znajdująca się pięć metrów od komórek. Drzwi były otwarte na oścież... Przypadek? Z lekkim wahaniem spojrzałyśmy na dzikich typów i wbiłyśmy do środka. Pod nogami zachrzęścił przyjemnie gruz. Wszędzie roznosił się tradycyjnie zapach stęchlizny i starych morów. Nie wiem jak inni, ale ja uwielbiam ten zapach. Może nie jest ładny, ale taki typowy dla włazidziurstwa.







Pozaglądałyśmy we wszystkie dziury, pomieszczenia i zakamarki. Znalazłyśmy kilka ciekawych rzeczy jak czyjeś legitymacje, dokumenty. Mieszkania były otwarte, dlatego mogliśmy tam pobuszować. To właśnie lubię w opuszczonych kamienicach, że można poszerzać w mieszkaniach. Zawsze się znajdzie coś interesującego. Tylko niestety nie można tego wziąć. Takie są niepisane zasady urbexu.







Piętro czy dwa wyżej poczułam się jak w serialu kryminalnym. Nie wiem czy powinnam o tym pisać, ale muszę. Znalazłam oparty o ścianę zakrwawiony nóż... Na zdjęciu raczej słabo to widać, bo trzęsły mi się ręce, ale na żywo, to co innego. Nie wydaje mi się, żeby to była ludzka krew,  a już tym bardziej nie sądzę, żeby tym nożem kiedyś kogoś zamordowano. Podejrzewam, że na temat pochodzenia krwi mogliby mi więcej powiedzieć sataniści. Na tym samym piętrze znalazlam jakieś pentagramy na scianach, jakieś dziwne przedmioty i to wszystko wyglądało mi na rytuał. Możliwe, że zażynali tym nożem kota... Z tego, co wiem, to oni takie rzeczy robią...



Na następnym piętrze w drzwiach znalazłyśmy widelec i łyżkę. Z tego się cała zastawa do stołu robi! Na szczęście te sztućce nie były we krwi... Brrr!







Zajrzałyśmy wgłąb mieszkania. Małe ale przytulne. W jednym z pokojów porozrzucane ciuchy, a w drugim podłoga zasłana listami i rękopisami, których treści nie powinnam ujawniać. Były również akta sądowe postępowań śledczych, potem jakieś wyroki. Nic więcej jednak na ten temat nie ujawnię, bo już i tak za dużo zdradziłam...
Copyright © 2014 Opuszczone strony Łodzi , Blogger